Znowu idziesz
w to samo miejsce, prawda, synu? Jego czas dobiega końca. Wiem, Panie. Jesteś
pewien, że chcesz widzieć, jak on umiera? Nie, Panie. On nie umrze. Spes mater stultorum. W moich rękach
spoczywa jego gasnące życie. Lekarze dają mu szanse. Małe, ale przynajmniej
są, Ojcze. Pogódź się z tym, synu. On
niedługo przybędzie do bram Królestwa Niebieskiego. Panie, on nie umrze. Ja
w to wierzę. Wierzysz? Tak, Panie.
Wierzę.
Szedł sam. Cisza otulała
go, napierała na wątłe ludzkie ciało, stawała się coraz bardziej natarczywa.
Wierzę, powtarzał, wierzę, wierzę, wierzę. Znów to samo miejsce. Ta sama brama, nieco
obdarta z farby, brama, którą przekraczał każdego dnia. Oszklone drzwi,
oświetlony zimnym światłem korytarz. Recepcja. Pani pielęgniarka, której
ohydny, sztuczny uśmiech wzbudzał w nim odrazę. Żałosna suka.
- Dobry wieczór, pan
William Collins, zgadza się?
- Tak.
- Cel wizyty? – Zapytała
kobieta, z perfekcyjnie wyuczoną uprzejmością.
- Ten, co zawsze.
- Pacjent Joseph Berkeley,
sala sto dwadzieścia cztery.
- Dziękuję.
- Ja również dziękuję,
panie Collins. – Pielęgniarka wyszczerzyła białe zęby w obłudnym uśmiechu.-
Proszę jeszcze tylko o podpisik, o tutaj.- Wskazała długopisem jego nazwisko
umieszczone na końcu listy. Wyjął własne
pióro, nabazgrał niewyraźnie W. Collins i odszedł od lady. Korytarz, schody,
pierwsze piętro. Sala sto dwadzieścia cztery.
- William? – Cichy głos,
słaby, stłumiony, ale tak bliski.- To ty?
- Tak.
Nie mógł się ruszyć. Stał
w drzwiach i patrzył na mężczyznę leżącego w szpitalnym łóżku. To życie zamiera, usłyszał. On umiera.
- Nie! – Krzyknął.- On nie
umrze! Głupcze!
- Spokojnie, Will. –Joseph
zwrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się słabo.- Jeszcze mam trochę czasu,
kochany.
- Tylko kurwa, nie ja leżę
na tym cholernym łóżku i to nie ty stoisz tu i na mnie patrzysz!
- Wiem, wiem. Chodź do
mnie.- Mężczyzna podniósł się lekko na łokciach. – Dobrze cię widzieć.
William zbliżył się
chwiejnym krokiem do żelaznej ramy posłania chorego. Przypatrywał mu się.
Pomimo choroby twoje oczy nie straciły blasku, usta, choć blade i
spierzchnięte, zdawały się pamiętać smak pocałunków. Mój Joseph. Ty, Panie,
chcesz mi go odebrać?
- Hej, co z tobą?
- Nic. – William starał
się nie patrzeć mu w oczy. Błądził wzrokiem po pokoiku, szukając czegokolwiek,
na czym mógłby się skoncentrować. – Po prostu się martwię. - Przysiadł na małym
krzesełku koło szafki nocnej.
- Nie masz czym.- Odparł.
Przyciągnął Collinsa do siebie, zbyt słaby, by podnieść się o własnych siłach,
i złożył na jego czole pocałunek.-
Lekarze powiedzieli, że jest nieco lepiej.
Will milczał. Wiedział, że
Joseph powiedział to jedynie po to, by dodać mu otuchy. Nie zorientował się,
kiedy po jego twarzy zaczęły spływać łzy.
- Proszę, nie płacz. –
Przyjaciel wpatrywał się w niego błagalnym wzrokiem.- Proszę.
- Płaczę, bo wiem, że cię
stracę. Chociaż wierzę całym sobą, że będzie dobrze.- William ujął mężczyznę
pod brodę.- Że kiedyś wyjdziemy stąd razem, trzymając się za dłonie, tak jak
kiedyś. Po prostu kocham cię do szaleństwa. Umrę, rozumiesz? Bez
ciebie umrę.- Głowa opadła mu w geście bezsilności, której tak nienawidził.
- Ja też cię kocham.
Milczeli razem w cichym
zrozumieniu. Pierś Josepha unosiła się słabo, lecz rytmicznie. Płaski, niepełny
oddech, świadectwo życia ukochanego.
- Mogę zostać dzisiaj na
noc?- Wyszeptał Will.
- Nie.
- Chcę tu zostać.- Wyraźny
akcent padł na słowo „ chcę”.
- Ale ja nie pozwalam.-
Chory opadł na materac i skierował beznamiętne spojrzenie w brudny sufit.
- W tym momencie gówno
mnie obchodzi twoje pozwolenie. Jak nie chcesz, żebym był tutaj to poczekam na
korytarzu. Ale nie pójdę.
Joseph westchnął cicho, co
zostało uznane przez mężczyznę za znak aprobaty. Ciszę przerwała stara,
pomarszczona pielęgniarka, która oznajmiła, że pan Berkeley musi przyjąć
kolejną porcję leków, ona zaś wykonać toaletę wieczorną pacjenta.
- Panie…
- Collins.
- Panie Collins, proszę
opuścić salę. – Poprosiła sucho starucha, kładąc na podłodze wielką misę i
wypełniając ją gorącą wodą.
- Nie. – Will stanął w
przejściu, celowo utrudniając kobiecie poruszanie się po sali.- Nie wyjdę stąd.
- Procedury zakazują mi
wykonywać czynności higienicznych w obecności gości, chyba że jest pan rodziną
i pacjent zażyczy sobie, by to pan wykonał owe czynności czy też był przy nich
obecny.
- Nie jestem rodziną, ale
mogę zapewnić, że jesteśmy w bardzo bliskich relacjach.- William dostrzegł
rozbawione spojrzenie partnera. – Jestem przekonany, że pan Berkeley wolałby
jednak ,gdybym to ja go mył.
- Proszę opuścić salę.
- Ty zdziro. – Wysyczał
mężczyzna z pogardą.- Widziałem każdy kawałek jego ciała. Moje dłonie
przebadały każdy centymetr kwadratowy jego skóry. Mój język był w miejscach, o
których w życiu byś nie pomyślała, że może być. Więc oddaj mi grzecznie gąbkę i
wypierdalaj w podskokach, suko.
- Will… proszę, uspokój
się.- Joseph rzucił mu błagalne spojrzenie.- Pani Johnson, proszę mi wybaczyć.
On po prostu nie do końca może pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Byłbym
wdzięczny, gdyby zostawiła nas pani samych i pozwoliła mojemu przyjacielowi
mnie oporządzić.
Pani Johnson wyszła bez
słowa.
- Co ci do cholery odbiło?
- Nic. Nie pozwolę, żeby
jakaś stara kurwa cię dotykała. – William lustrował tępym wzrokiem drzwi, za
którymi zniknęła pielęgniarka.- Nie sądzisz, że w być może ostatnich dniach
twojego życia, nikt inny tylko ja powinienem się tobą zajmować?
- Gdyby to ode mnie
zależało, mój drogi.
- Jest już późno. I widzę,
że jesteś zmęczony. Idź spać.- Ja tylko wezmę swoje rzeczy, pomyślał, i skoro
nie chcesz, bym został, po prostu pójdę.
- Will, proszę zostań.
- Co? – Mężczyzna odwrócił
się i zaskoczony spojrzał na Josepha.
- Zostań ze mną. Tylko
dzisiaj.
- Boże!- Wykrzyknął, nim
jego piersią targnął szloch.- Zostanę z tobą do końca. Nikt mi cię nie
odbierze!- Porwał Josepha w ramiona, tuląc go rozpaczliwie, i płakał. Płakał, a
wraz ze łzami płynął lęk, ból i smutek. – Gdybym tylko mógł oddałbym ci własne
życie, rozumiesz? Gdybym tylko miał gwarancję, że ty będziesz żył . Ja… ja
zrobiłbym wszystko! Dla ciebie, głupku!
Trwali razem w uścisku
końca. William poczuł jak ciało chorego słabnie, staje się bezwładne, ręce
zarzucone na jego szyję powoli zsuwają się.
- J- Joseph… Joseph,
jeszcze nie. Jeszcze nie , słyszysz?! Joseph!
- Will… jeszcze kiedyś się
spotkamy. – Wyszeptał mężczyzna, lekko rozchyliwszy wargi. – Przyrzekam. Kocham
cię.
Powieki opadają, oddech
zamiera. Wieczność staje otworem. To
koniec.
Panie, dlaczego mi to
zrobiłeś? Dlaczego go zabrałeś? Przez
ciebie, synu. Przeze mnie? Kochał
cię. Bardziej niż Boga. Czy to możliwe? Kochać człowieka bardziej niż
Ciebie, Ojcze? … Ojcze? On umiłował cię tak, jak ja Syna swego
umiłowałem. Odszedł za twoje grzechy.
- Miserere mei Deus.-
Wyszeptał William.
Ostrze przebiło serce. Duch upłynął z ciała. Teraz będziemy razem.
Przypisy:
In perpetuum ( łac. )- Na zawsze
Spes mater stultorum ( łac. ) - Nadzieja matką głupich.
Miserere mei Deus ( łac. ) - Zmiłuj się, mój Panie.
W końcu jakiś wartościowy blog wśród osób, które znam ! Świetna robota :)
OdpowiedzUsuńDziękuję :3 Takie słowa tylko zachęcają do dalszej pracy ^^
Usuńyr old Software Consultant Boigie Marlor, hailing from Burlington enjoys watching movies like Euphoria (Eyforiya) and Baseball. Took a trip to Humayun's Tomb and drives a LS. Strona glowna
OdpowiedzUsuń