sobota, 12 października 2013

In perpetuum



  Znowu idziesz w to samo miejsce, prawda, synu? Jego czas dobiega końca. Wiem, Panie. Jesteś pewien, że chcesz widzieć, jak on umiera? Nie, Panie. On nie umrze. Spes mater stultorum. W moich rękach spoczywa jego gasnące życie. Lekarze dają mu szanse. Małe, ale przynajmniej są, Ojcze. Pogódź się z tym, synu. On niedługo przybędzie do bram Królestwa Niebieskiego. Panie, on nie umrze. Ja w to wierzę. Wierzysz? Tak, Panie. Wierzę.


Szedł sam. Cisza otulała go, napierała na wątłe ludzkie ciało, stawała się coraz bardziej natarczywa. Wierzę, powtarzał, wierzę, wierzę, wierzę.  Znów to samo miejsce. Ta sama brama, nieco obdarta z farby, brama, którą przekraczał każdego dnia. Oszklone drzwi, oświetlony zimnym światłem korytarz. Recepcja. Pani pielęgniarka, której ohydny, sztuczny uśmiech wzbudzał w nim odrazę. Żałosna suka.
- Dobry wieczór, pan William Collins, zgadza się?
- Tak.
- Cel wizyty? – Zapytała kobieta, z perfekcyjnie wyuczoną uprzejmością.
- Ten, co zawsze.
- Pacjent Joseph Berkeley, sala sto dwadzieścia cztery.
- Dziękuję.
- Ja również dziękuję, panie Collins. – Pielęgniarka wyszczerzyła białe zęby w obłudnym uśmiechu.- Proszę jeszcze tylko o podpisik, o tutaj.- Wskazała długopisem jego nazwisko umieszczone na końcu listy.  Wyjął własne pióro, nabazgrał niewyraźnie W. Collins i odszedł od lady. Korytarz, schody, pierwsze piętro. Sala sto dwadzieścia cztery.
- William? – Cichy głos, słaby, stłumiony, ale tak bliski.- To ty?
- Tak.
Nie mógł się ruszyć. Stał w drzwiach i patrzył na mężczyznę leżącego w szpitalnym łóżku. To życie zamiera, usłyszał. On umiera.
- Nie! – Krzyknął.- On nie umrze! Głupcze!
- Spokojnie, Will. –Joseph zwrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się słabo.- Jeszcze mam trochę czasu, kochany.
- Tylko kurwa, nie ja leżę na tym cholernym łóżku i to nie ty stoisz tu i na mnie patrzysz!
- Wiem, wiem. Chodź do mnie.- Mężczyzna podniósł się lekko na łokciach. – Dobrze cię widzieć.
William zbliżył się chwiejnym krokiem do żelaznej ramy posłania chorego. Przypatrywał mu się. Pomimo choroby twoje oczy nie straciły blasku, usta, choć blade i spierzchnięte, zdawały się pamiętać smak pocałunków. Mój Joseph. Ty, Panie, chcesz mi go odebrać?
- Hej, co z tobą?
- Nic. – William starał się nie patrzeć mu w oczy. Błądził wzrokiem po pokoiku, szukając czegokolwiek, na czym mógłby się skoncentrować. – Po prostu się martwię. - Przysiadł na małym krzesełku koło szafki nocnej.
- Nie masz czym.- Odparł. Przyciągnął Collinsa do siebie, zbyt słaby, by podnieść się o własnych siłach, i złożył na jego czole pocałunek.-  Lekarze powiedzieli, że jest nieco lepiej.
Will milczał. Wiedział, że Joseph powiedział to jedynie po to, by dodać mu otuchy. Nie zorientował się, kiedy po jego twarzy zaczęły spływać łzy.
- Proszę, nie płacz. – Przyjaciel wpatrywał się w niego błagalnym wzrokiem.- Proszę.
- Płaczę, bo wiem, że cię stracę. Chociaż wierzę całym sobą, że będzie dobrze.- William ujął mężczyznę pod brodę.- Że kiedyś wyjdziemy stąd razem, trzymając się za dłonie, tak jak kiedyś. Po prostu kocham cię do szaleństwa. Umrę, rozumiesz? Bez ciebie umrę.- Głowa opadła mu w geście bezsilności, której tak nienawidził.
- Ja też cię kocham.
Milczeli razem w cichym zrozumieniu. Pierś Josepha unosiła się słabo, lecz rytmicznie. Płaski, niepełny oddech, świadectwo życia ukochanego.
- Mogę zostać dzisiaj na noc?- Wyszeptał Will.
- Nie.
- Chcę tu zostać.- Wyraźny akcent padł na słowo „ chcę”.
- Ale ja nie pozwalam.- Chory opadł na materac i skierował beznamiętne spojrzenie w brudny sufit.
- W tym momencie gówno mnie obchodzi twoje pozwolenie. Jak nie chcesz, żebym był tutaj to poczekam na korytarzu. Ale nie pójdę.
Joseph westchnął cicho, co zostało uznane przez mężczyznę za znak aprobaty. Ciszę przerwała stara, pomarszczona pielęgniarka, która oznajmiła, że pan Berkeley musi przyjąć kolejną porcję leków, ona zaś wykonać toaletę wieczorną pacjenta.
- Panie…
- Collins.
- Panie Collins, proszę opuścić salę. – Poprosiła sucho starucha, kładąc na podłodze wielką misę i wypełniając ją gorącą wodą.
- Nie. – Will stanął w przejściu, celowo utrudniając kobiecie poruszanie się po sali.- Nie wyjdę stąd.
- Procedury zakazują mi wykonywać czynności higienicznych w obecności gości, chyba że jest pan rodziną i pacjent zażyczy sobie, by to pan wykonał owe czynności czy też był przy nich obecny.
- Nie jestem rodziną, ale mogę zapewnić, że jesteśmy w bardzo bliskich relacjach.- William dostrzegł rozbawione spojrzenie partnera. – Jestem przekonany, że pan Berkeley wolałby jednak ,gdybym to ja go mył.
- Proszę opuścić salę.
- Ty zdziro. – Wysyczał mężczyzna z pogardą.- Widziałem każdy kawałek jego ciała. Moje dłonie przebadały każdy centymetr kwadratowy jego skóry. Mój język był w miejscach, o których w życiu byś nie pomyślała, że może być. Więc oddaj mi grzecznie gąbkę i wypierdalaj w podskokach, suko.
- Will… proszę, uspokój się.- Joseph rzucił mu błagalne spojrzenie.- Pani Johnson, proszę mi wybaczyć. On po prostu nie do końca może pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Byłbym wdzięczny, gdyby zostawiła nas pani samych i pozwoliła mojemu przyjacielowi mnie oporządzić.
Pani Johnson wyszła bez słowa.
- Co ci do cholery odbiło?
- Nic. Nie pozwolę, żeby jakaś stara kurwa cię dotykała. – William lustrował tępym wzrokiem drzwi, za którymi zniknęła pielęgniarka.- Nie sądzisz, że w być może ostatnich dniach twojego życia, nikt inny tylko ja powinienem się tobą zajmować?
- Gdyby to ode mnie zależało, mój drogi.
- Jest już późno. I widzę, że jesteś zmęczony. Idź spać.- Ja tylko wezmę swoje rzeczy, pomyślał, i skoro nie chcesz, bym został, po prostu pójdę.
- Will, proszę zostań.
- Co? – Mężczyzna odwrócił się i zaskoczony spojrzał na Josepha.
- Zostań ze mną. Tylko dzisiaj.
- Boże!- Wykrzyknął, nim jego piersią targnął szloch.- Zostanę z tobą do końca. Nikt mi cię nie odbierze!- Porwał Josepha w ramiona, tuląc go rozpaczliwie, i płakał. Płakał, a wraz ze łzami płynął lęk, ból i smutek. – Gdybym tylko mógł oddałbym ci własne życie, rozumiesz? Gdybym tylko miał gwarancję, że ty będziesz żył . Ja… ja zrobiłbym wszystko! Dla ciebie, głupku!
Trwali razem w uścisku końca. William poczuł jak ciało chorego słabnie, staje się bezwładne, ręce zarzucone na jego szyję powoli zsuwają się.
- J- Joseph… Joseph, jeszcze nie. Jeszcze nie , słyszysz?! Joseph!
- Will… jeszcze kiedyś się spotkamy. – Wyszeptał mężczyzna, lekko rozchyliwszy wargi. – Przyrzekam. Kocham cię.
Powieki opadają, oddech zamiera. Wieczność staje otworem. To koniec.


Panie, dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego go zabrałeś? Przez ciebie, synu. Przeze mnie? Kochał cię. Bardziej niż Boga. Czy to możliwe? Kochać człowieka bardziej niż Ciebie, Ojcze? Ojcze? On umiłował cię tak, jak ja Syna swego umiłowałem. Odszedł za twoje grzechy.

- Miserere mei Deus.- Wyszeptał William.

Ostrze przebiło serce.  Duch upłynął z ciała. Teraz będziemy razem.

Przypisy:
In perpetuum ( łac. )- Na zawsze
Spes mater stultorum ( łac. ) - Nadzieja matką głupich.
Miserere mei Deus ( łac. ) - Zmiłuj się, mój Panie.

3 komentarze:

  1. W końcu jakiś wartościowy blog wśród osób, które znam ! Świetna robota :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziękuję :3 Takie słowa tylko zachęcają do dalszej pracy ^^

      Usuń
  2. yr old Software Consultant Boigie Marlor, hailing from Burlington enjoys watching movies like Euphoria (Eyforiya) and Baseball. Took a trip to Humayun's Tomb and drives a LS. Strona glowna

    OdpowiedzUsuń