sobota, 26 października 2013

I nie opuszczę cię...


Króciutki komentarz: chciałabym ukazać problemy, jakie mają pary homoseksualne z akceptacją ich orientacji poprzez rodzinę i ogół społeczeństwa. Oczywiście my, Yaoiści, nie mamy najmniejszego problemu z tolerancją =w=
~ Cynthia

Namiętności, kiedy się zrodzą , wypierają rozum.
                                          Plutarch, Moralia



 - Wychodzę! – Krzyknął Adrien zbiegając ze schodów. – Jutro powinienem być w domu.
W pośpiechu ściągnął kurtkę z wieszaka, zarzucił ją na ramiona i zatrzasnął drzwi. Znał na pamięć drogę do jego domu, każdą ulicę. Zaczął biec. Chciał jak najszybciej znaleźć się w jego objęciach, poczuć ciepło jego oddechu. Czas płynął zbyt szybko, by mógł się zastanowić jak go właściwie powita.  – Adrien, cholera o tej porze zachciało ci się do mnie przyłazić? – Mężczyzna stojący w progu otwartych drzwi miał na sobie jedynie spodnie od piżamy. – Wchodź, zimne powietrze naleci.
- Tęskniłem za tobą, Elliott.
Adrien nieśmiało objął przyjaciela w pasie i ucałował czule jego czoło. Ten odwzajemnił uścisk.
- Chodź do środka, zrobię ci coś ciepłego do picia.
Weszli do domu trzymając się za dłonie. Adrien zamknął drzwi, co było zupełnie naturalnym odruchem człowieka, który jest u siebie. Tak właśnie się czuł. To było miejsce tylko jego i Elliotta. Zdjął buty, ustawił je niedbale w przedpokoju i poszedł do kuchni. Usiadł na rozchybotanym stołku i czekał aż jego partner przyniesie mu gorącą kawę.
- Pomógłbyś, a nie gapisz się i nic nie robisz. – Rzucił Elliott, kiedy nalewał wody do czajnika.
- Przepraszam, ale to całkiem urocze, gdy tak o mnie dbasz. – Mężczyzna zaszedł przyjaciela od tyłu i szepnął – To prawie tak, jakbyśmy byli małżeństwem, nie sądzisz?
- Nie żartuj. – Odparł. – Gdybyśmy byli małżeństwem, to ja byłbym mężem, a ty stałbyś przede mną w koronkowym fartuszku.
- Nie wiedziałem, że lubisz facetów w fartuszkach.
- Bardzo śmieszne. Lubię tylko ciebie, głupku. – Powiedział Elliott cicho, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela i wtulił się w jego pierś.
Adrien otoczył go ramionami i głaskał po plecach. Stali w ciszy i cieszyli się bliskością własnych ciał.
- Chcę cię. – Wyszeptał po chwili milczenia Elliott. – Teraz.
Ujął dłoń partnera i nakierował ją na gorący, twardniejący członek , krępowany przez materiał piżamy.
- Nie musisz dwa razy powtarzać . – Powiedział mężczyzna i ścisnął lekko jego krocze.
Adrien pochylił się i obsypał pocałunkami szyję kochanka. Przygwoździł go do kuchennego blatu i rytmicznie ocierał się o niego biodrami, dając do zrozumienia, czego konkretnie oczekuje.  
- Chodź do salonu.
Elliott posłusznie ruszył za nim.
Leżeli nadzy, na małej kanapie w ciemnym pokoju.
- Zapal światło. – Wydyszał Adrien, kiedy przyjaciel pieścił go dłonią. – Chcę cię widzieć. Twoją twarz.
Włączony żyrandol rozjaśnił pomieszczenie do półmroku. Elliott klęczał przed mężczyzną i wodził językiem po jego wzwiedzionym penisie. Czuł, kiedy przez ciało partnera przebiegał dreszcz rozkoszy. – Połóż się. – Rozkazał Adrien.
Elliott wykonał polecenie. Leżał na wznak i czekał, aż kochanek podejmie działanie. Przymknął oczy, kiedy poczuł, jak jego członek okalany jest przez wilgotne wnętrze ust mężczyzny. Czubek języka stymulował żołądź i dostarczał nieziemskiej przyjemności.
 - Adrien, wejdź we mnie. – Jęknął. – Pospiesz się, proszę!
Podłożył sobie pod biodra poduszkę, unosząc je i ułatwiając partnerowi dostęp do niego. Pokonawszy opór mięśni, Adrien poruszył się delikatnie wewnątrz kochanka.
- Podoba ci się? – Zapytał i polizał zmysłowo jego udo.
- T- tak… - Wyjęczał Elliott, gdy członek podrażnił czuły punkt.
- Cieszę się za każdym razem, kiedy mówisz, że jest ci dobrze, wiesz?
- Wiem…
Adrien poruszał biodrami coraz szybciej. Zamknął oczy i skoncentrował się na ekstatycznej przyjemności, jaką dawał mu seks z Elliottem. Wsłuchiwał się w jego jęki, nie przejmował się, kiedy przyjaciel wbijał mu paznokcie w plecy. Właśnie teraz dostawał fizyczne potwierdzenie uczucia, które ich łączyło.
- Adrien, mocniej! – Powiedział mężczyzna błagalnym tonem. – Zaraz dojdę!
Ostatnie pchnięcie, mocniejsze od pozostałych, ciepło rozchodzące się po podbrzuszu. Słodki smak spełnienia na widok spermy kochanka na jego klatce piersiowej. Chwilę później on wytrysnął do wnętrza Elliotta.
- Kocham cię. – Powiedział Adrien i opadł bezwładnie na przyjaciela.
- Ja też cię cholernie kocham. – Odparł. – I nie zapominaj, że następnym razem to ja jestem mężem.
Śmiali się razem, tak jak wtedy, gdy byli młodsi. Wtedy, kiedy seks był czymś zupełnie nierealnym. Szybkość, z jaką płynie czas, który spędzają razem, wzbudziła w nich niepokój.
- Powiedziałeś im? – Zapytał Elliott.
- Jeszcze nie. To nie jest takie łatwe, jak ci się wydaje. – Odpowiedział mu partner, wydąwszy wargi
w geście obrazy.
- Przecież ja cię wcale nie pospieszam. Tylko sugeruję, że im prędzej będziesz miał to za sobą, tym dla ciebie lepiej.  Poza tym mnie też byłoby miło, gdy twoja rodzina mnie zaakceptowała.
- Z tym może być nawet większy problem niż z samym przekazaniem tego faktu. – Adrien westchnął z bezsilności.
- Nie męcz się z tym teraz. – Elliott pogłaskał go czule po głowie. – Chodźmy spać.
- Poszedłbyś tam jutro ze mną? Do moich rodziców? – Zapytał półszeptem.
- Tak. – Odparł jego przyjaciel z nutą zawziętości w głosie.
-  A w razie komplikacji mogę u ciebie trochę pomieszkać? – Dodał Adrien jeszcze ciszej. – Wolałbym się im nie narażać swoją obecnością.
- I tak czujesz się tu jak w swoim domu. Poza tym – zbliżył usta do ucha mężczyzny – od dawna chciałem zobaczyć, jak się mieszka razem. Jako para.
- Czuję, że niedługo będziesz miał okazję doświadczyć tego osobiście.

Nadzy, ruszyli do sypialni trzymając się za dłonie. 
                                                                      ~***~

wtorek, 15 października 2013

Nie samymi lekturami człowiek żyje...

Przykry obowiązek, całe to czytanie lektur... Staram się go unikać tak długo jak to możliwe. W czasie, który teoretycznie powinnam poświęcić na książki uznane przez pewnych ludzi za bardziej wartościowe od innych, zagłębiałam się w literaturę opisującą najróżniejsze męsko- męskie relacje. Od niewinnej znajomości po namiętny romans. Nieśmiało zaproponuję Wam kilka tytułów, które być może już znacie, ale jeśli nie, to sięgnijcie po nie w wolnej chwili...
Edmund White- "Zuch" i "Hotel de Dream"
Oscar Wilde- "Teleny"
Alain Claude Sulzer - "Kelner doskonały"
James Lear- " Black Passage" (niestety, tylko w języku angielskim)
Tore Renberg- "Człowiek, który pokochał Yngvego"
Jean Genet- "Zakochany jeniec"
Christopher Isherwood- "Samotność"
I filmy:
"Cielo Dividido", po angielsku "Broken sky"
"Całkowite zaćmienie" Agnieszki Holland
"Christopher and his kind"
"Maurice"
"Juste une question d'amour"
"Tajemnica Brokeback Mountain"
"Watercolours"
"Eyes Wide Open"- absolutnie mój ukochany...
~Cynthia

poniedziałek, 14 października 2013

ODC. 1

To opowiadanie raczej odbiega od mojej "normalnej" twórczości, ale mam nadzieję, że wstrzeliłam się, choć po części, w Wasze gusta... OSTRZEŻENIE: sceny erotyczne ( dość obfite w opisy ), wulgaryzmy. A tego słuchajcie sobie podczas czytania: http://www.youtube.com/watch?v=goeOUTRy2es. Jedno z najlepszych dzieł Franciszka Liszta.
~ Cynthia 




Berlin, XX.YY. 1865 r.

- Za Beethovena!
- Nie mamy już czym wznosić toastu.
- Żaden problem- rzekł Nicolas i, pochwyciwszy dzban wina z sąsiedniego stolika, rzucił niedbale w stronę siedzących przy nim gości- Panowie raczą wybaczyć ma nieuprzejmość. Liczę, że koszty pokryją z własnej kieszeni. Taka okazja nie zdarza się na co dzień, prawda?
- Przepraszam, ale czy komuś się nie pomyliło?- Zapytał mężczyzna z miną sugerującą, że nie po raz pierwszy bezczelnie zabrano mu sprzed nosa jego trunek.- Za kogo się pan ma?
Nicolas, czując przemożną potrzebę zabawy w filozofa, podszedł do nich i przysiadł na ławie. - Za kogo się mam? Nigdy nad tym nie myślałem... Choć na chwilę obecną jestem, jakby to skromnie ująć, kimś, kogo panowie nigdy nie zrozumieją. Kimś ponad panami.
- I dlatego, gnojku- tu ułożony monsieur zapomniał o całym swoim obyciu- po prostu wziąłeś sobie moje wino z nadzieją, że za ciebie zapłacę, a ty będziesz mógł wznosić jakieś zasrane toasty za moje pieniądze?
- Tak, panie, właśnie tak myślałem.
Znowu, pomyślałem, znowu on. Raz, dwa, trzy. Dostał.
 - Uno momento, por favor- Nicolas podniósł się z podłogi, ręką tamując krwawienie ze złamanego nosa, który zdążył już niepokojąco obrzęknąć.- Panowie, chyba nie wyrównamy rachunków tutaj?- Mówiąc to rozejrzał się dookoła.- to przecież nie przystoi dżentelmenom.
- Ty pieprzony poligloto, za kogo się uważasz?! Jeśli będę miał ochotę, obiję ci gębę nawet na jednym z tych twoich durnych koncertów!- Monsieur darł się niemiłosiernie, podczas gdy ja modliłem się by Nicolas po prostu już nic nie mówił.
- Czyli jednak wiedzą panowie, kim jestem i dlaczego uważam się za lepszego od panów, hm?- Za dużo. O jedno zdanie za dużo. Wiedziałem. Nie znasz granicy.
- Lepszy ode mnie i Beinhoffa, tak?- Twarz mężczyzny, teraz koloru purpury, wykrzywiona była w nieznośnym grymasie.- Zdaje się, że ty psie, nie wiesz, kim jesteśmy. Dzięki nam, takie ścierwo jak wy może grać te całe swoje Beethoveny i Mozarty.
- Perdone, señores. Mnie obrażać możecie, ale od Beethovena i Mozarta proszę trzymać się z daleka, by nie zbrukać ich swoimi klejącymi się łapami.
O dwa zdania za dużo, Nicolasie. W twoim przypadku nigdy się nie mylę. Zaraz, za chwilę, tak. Znów dostałeś
Reszty nie widziałem. Może nie chciałem? Nie, po prostu znałem ten scenariusz. Wyszedłem z karczmy, chwilę poczekam przed. Tak jak myślałem. Dwóch trzyma cię pod pachę i wywleka za drzwi. Upokarzające, nie sądzicie? Nie mam najmniejszej ochoty na to patrzeć. Rutyna jest zła, a to z pewnością można uznać za rutynę.
Wybaczcie, nie przedstawiłem się. Nathan. Lat dziewiętnaście. Obecnie... Cóż, obecnie jestem wiolonczelistą. Ostrzegli mnie, że płaca jest, jaka jest i nie należy do najlepszych. Czy robię coś oprócz tego? Nie. Muzyka nienawidzi wyrzeczeń, kocha za to być jedyną kobietą w życiu mężczyzny. Dlatego jestem sam. Choć może nie dlatego? Muzyka jedyną kobietą. Jak najbardziej prawdziwe stwierdzenie.
                                               ***   
- Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Więcej, więcej fletów
Próba. Kolejna. Która to już, trzecia z kolei? Nie, nie. Czwarta. Nicolas pokancerowany, ale palce ma całe. Dobrze.
- Raz, dwa, trzy. Stop! Panie Neumann.- Dyrygent ruszył swoje zwiędłe, lecz nadal żwawe ciało w kierunku Nicolasa i jego Sautera. - Nie przypominam sobie, żebym kazał panu grać tu legato, prawda?
- Ma pan do tego całkowite prawo, maestro. - Znowu zaczynasz, przyjacielu, tą swoją głupawą grę. - W tym wieku pański umysł może mieć problemy z kojarzeniem niektórych faktów z przeszłości.
Kochasz zabawiać publiczność, co? Ryk rozśmieszonej twoimi słowami gawiedzi buduje poczucie własnej wartości. Jednak nadal jesteś dzieckiem. Choć całe siedem lat starszy ode mnie to ciągle dzieciak.
- Darowałby sobie pan takie nieuprzejmości pod moim adresem, panie Neumann. Jeśli chce się pan bawić w muzykowanie, zapraszamy na kółko melomana. We wtorki o siedemnastej. - Cisza. Wszyscy wpatrzeni w Nicolasa, który tylko uśmiecha się delikatnie pod nosem. Czyżbyś nie wiedział, co powiedzieć, mistrzu?  
- Obawiam się, że będę musiał odmówić, maestro. - A jednak nie. - We wtorek o siedemnastej będę zajęty świętowaniem kolejnego udanego koncertu.
- Doprawdy?- Starzec zmarszczył brwi, przez co na jego twarzy pojawiło się jeszcze więcej bruzd.- A co by było, gdyby nie zagrał pan na następnym koncercie? Nadal byłby pan, panie Neumann, tak chętny do zabawy?
Doigrałeś się. Znowu o jedno zdanie za dużo. Jak zawsze.
- Mam rozumieć, że właśnie zostałem wyrzucony?- Twarz Nicolasa stężała. Wiedziałem, co się zacznie.
- Jeszcze nie. Na razie proszę potraktować to jako ostrzeżenie. - Dyrygent wykrzywił wargi w nieprzyjemnym uśmiechu.- Ostatnie.
 -Rozumiem, przepraszam. - Znów się pomyliłem. To, co miało się stać, nie nastąpiło. Usiadł spokojnie i wbił wzrok w klawisze Sautera. Zaskakujesz mnie, przyjacielu.
- Jako że pan Neumann przeprosił, jak mniemam, za przerwanie próby, kontynuujmy. Takt trzysta pięćdziesiąty. Raz, dwa, trzy.
Do końca nic a nic się nie odzywał. Grał, jak mu kazano, legato, staccato, piano, forte. Jednak przegrałeś. Ktoś cię utemperował.
Po próbach, głupich, bezsensownych, ciągnących się w nieskończoność, poszliśmy do pokoju na zapleczu. Poszliśmy, to znaczy ja, Bastian i Pan Neumann.
- Jak tam, kochanie, nie zdarła cię się jeszcze skóra z paluszków?- Bastian podszedł do mnie i lekko klepnął mój pośladek. - Pokaż, pokaż.
- Dałbyś sobie w końcu spokój.- Odtrąciłem jego wyciągniętą w moim kierunku dłoń. - Nie mówiłem ci, że twoje żarty nie są zabawne?
- Oczywiście, panie, bo ty jesteś największym mym autorytetem w dziedzinie komizmu.
- Jeśli macie zamiar się tak przepychać to, z łaski swojej, moglibyście dokończyć na zewnątrz?- Nicolas, Nicolas. Pierwszy raz widzę cię strapionego. Dziwny widok.
- A temu co? Staruszek cię dobił?- Zapytał Bastian, dobierając się do mojej porcji ciasta.
- Oczywiście!- Wykrzyknął Neumann. - Jeśli myślisz, że przejąłem się starczym gadaniem tego jełopa to się, do cholery, mylisz!
- Spokojnie, spokojnie. Jeszcze ktoś cię usłyszy, awanturniku.- Bastian wyszedł. Po moim cieście również nie ma śladu.
- Ty co, maluchu. Chciałbyś coś wiedzieć?- Nicolas obdarzył mnie takim spojrzeniem po raz pierwszy. W jego niebieskich, władczych oczach dostrzegłem coś, co nie pozwoliło mi na zadanie pytania. - Nie, w zasadzie nic nie chce wiedzieć. Chociaż, suma summarum może jest jedna rzecz. - Zaryzykowałem.
- Słucham.
- Dlaczego taki jesteś?- Kiedy zdałem sobie sprawę, że zabrzmiało to jak pytanie nadąsanego dziecka było już za późno. Pytanie padło i moje usta tego nie cofną.
- Taki, to znaczy jaki?- Jesteś dociekliwy. Wszystko utrudniasz, bo sam nie wiem, co mi w tobie nie pasuje. Wszystko. Ale to takie nieodpowiednie słowo.
- Nigdy nie wiesz, gdzie leży granica. A jeśli wiesz, to ją przekraczasz. Celowo?
- Tak. - Odrzekł po dłuższym namyśle.- Powiedziałbym nawet, że z premedytacją.
- Dlaczego?
- Nie mógłbyś zadawać nieco bardziej obfitych w treść pytań?
- Nie.
- Rozumiem. Dobrze, powiem ci, dlaczego. - Jego spojrzenie. Nie do zniesienia. Zimne, poważne. Nigdy wcześniej takie nie było. Czyżbym poruszył jakąś wrażliwą strunę? -Zawsze...
Nie dokończył. Nie dano mu dokończyć. Wpadł Bastian. Jak zawsze- czarny włos w nieładzie, koszula wystaje ze spodni, mucha odpięta dynda niechlujnie blisko rozpiętych guzików, a rozchylony kołnierz ukazuje mocno wystające obojczyki.
- Jeśli już decydujesz się zaszczycić nas swoja obecnością, to chociaż wyglądaj jak na mężczyznę przystało. - Nie powiem, żeby przeszkadzało mi jego niekompletne ubranie. Góra smokingu i kamizelka były gdzieś tu na fotelu. Ale nie na Bastianie. Wiedziałem jednak, że gdyby to Nicolas odezwał się pierwszy, atmosfera byłaby jeszcze bardziej gęsta i nieznośnie lepka. - Reszta pana ubrania, sir. - Podałem mu ją z najbardziej jadowitym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Ach, to tu to zostawiłem.- Zarzucił rozpiętą kamizelkę na rozpiętą koszulę. Całego dzieła dopełniła marynarka, również rozpięta, nałożona na pozostałe warstwy, przez co Bastian wyglądał tak odpychająco, jak tylko możliwe. Czuć było od niego przetrawione wino, czego wcześniej nie wywąchałem. - Nie poświęciłbyś mi chwili dziś wieczorem, Nathan?
- Ma inne zajęcia. Wiolonczelę chociażby. Haendel sam się nie zagra. - Neumann włączył się niespodziewanie do rozmowy.- Skoro tak bardzo potrzebujesz fizycznej bliskości to poszukaj sobie chłopca, który odda ci się za pięćdziesiąt fenigów. Podejrzewam, że nasz Nathan jest nieco bardziej ciasny, ale dla takiego dzikusa jak ty nie ma to większego znaczenia. - Dodał to cicho, tak cichutko, że ledwie go słyszałem. Jego głos ociekał pogardą. Wzdrygnąłem się.
- Nie wiem, co cię dzisiaj dopadło. Nie chcę wiedzieć. Ale nie pozwolę, żeby taki kundel, jak ty, marny pijaczyna, mówił do mnie w ten sposób.- Bastian znalazł się przy nim jednym wielkim susem. Chwycił go za przód koszuli i splunął na jego twarz. - Jestem miły. Ale do czasu. - Wyszedł.
- Dlaczego to powiedziałeś?
- Znów zaczynasz z tymi lakonicznymi pytaniami?- Kątem oka widziałem, jak Nicolas wyciera chusteczką ślinę Bastiana z policzka. - Uratowałem ci dupę w jak najbardziej dosłownym znaczeniu. Ciesz się.
Wybacz, przyjacielu, ale na chwilę obecną mam cię dość. Nie pożegnam się z tobą. Po prostu wyjdę. Nie wiesz gdzie jest granica.
                                                                ***
- Bastian?- Zrobiłem to. Poszedłem przeprosić w imieniu głupka.- Bastian, cholera, otwórz te drzwi! Ile każesz mi jeszcze stać?
- Tak długo, jak będzie trzeba. -W końcu otworzyłeś, łaskawco.- Czego chcesz mały?
- Nie nazywaj mnie tak. Nie jestem mały.- Wepchnąłem się do środka nie czekając na pozwolenie, którego prawdopodobnie i tak bym nie uzyskał.- Przyszedłem... wiesz po co.
 - Wiem, ale chcę to usłyszeć z twoich ust, kochanie.
- Jesteś okropny.- Zacząłem. - To nie ja cię tak potraktowałem, więc teoretycznie nie powinno mnie tu być. Nie wystarczy ci, że przyszedłem odpokutować winy tej nędznej istoty?
- Nie.- Odpowiedział. Nie patrzył na mnie. Przebierał się stojąc koło łóżka. Zupełnie nie przejmował się moją obecnością i faktem, że widzę każdy szczegół jego nagiego ciała.- Nigdy nie widziałeś innego mężczyzny w negliżu?- Na moment odwrócił się w moim kierunku. Stał do mnie frontem. Frontem.
- Przepraszam, zagapiłem się. - Zdałem sobie sprawę, że był to najbardziej niefortunny dobór słów w całym moim krótkim życiu.
- Och, zagapiłeś się? Cóż, nic nie poradzę, kiedy dajesz mi tak wyraźne znaki. - Nie podchodź bliżej. Nie, nie, nie. Stój.
- Nie dokładnie to miałem na myśli.- Próbowałem wyjaśnić to okrutne nieporozumienie, ale nie mogłem zebrać myśli skupionych na odpychaniu jego nachalnych, chudych rąk. - Bastian proszę, przestań. Zacznę krzyczeć.
- Zaczniesz krzyczeć? - Śmiech. Niepokojący, niezdrowy.- I co powiesz tym, którzy przyjdą? Dotykał mnie mężczyzna i nie potrafiłem się obronić? A co z twoją dumą, która tak chronisz? Gdzie ona się wtedy podzieje?- Skończywszy wypowiadać słowa, które zabiły moja wolę walki, posadził mnie na łóżku. Ogromnym, przynajmniej dla dwóch osób. Jego blade usta przylgnęły do mojej klatki piersiowej. Zimne, kościste dłonie jednym sprawnym, wyuczonym ruchem wsunęły się pod bieliznę. Zamknąłem oczy, próbując powstrzymać łzy, które gromadziły się pod powiekami. Zebrałem resztki sił i spróbowałem go odepchnąć.
- Co sobie myślałeś, ty mała dziwko? - Odkleił się ode mnie na moment, by spojrzeć mi w oczy. - Masz chyba odpokutować winy swojego kompana, co?
Chwila, przez którą myślałem, co powinienem zrobić, zdawała się być wiecznością. Zrobisz to teraz albo koniec, pomyślałem i zanim w pełni zaakceptowałem swój plan, moja pięść pomknęła w kierunku twarzy mężczyzny.
- KURWA! - Krzyk wypełnił cały pokój. Zamknąłem oczy. Nie chciałem wiedzieć efektów. - Ty skurwielu!
Rozchyliłem powieki tylko po to, by zobaczyć jak otwarta dłoń Bastiana zmierza ku mojej twarzy i zderza się z policzkiem. Poczułem piekący ból i słony, metaliczny posmak w ustach.
- Obiecuję, że jeśli jeszcze raz mi się sprzeciwisz, utnę ci kutasa i wsadzę go w twoją własną, rozepchaną dupę. - Wysyczał, po czym zaczął obdzierać mnie z pozostałości garderoby. Nie śmiałem się sprzeciwić. Po porostu leżałem i modliłem się, żeby nie uronić ani jednej łzy.
- Ho, ho, jaki ładny widoczek.- Wyśpiewał, brutalnie rozchylając moje nogi. Jego palce wbijały się w moje uda, pozostawiając czerwone ślady.- Chyba powinienem przeprosić.
- Z-za co?- Zapytałem drżącym ze wstydu głosem, za wszelką cenę starając się nie patrzeć mu w oczy.
- Jak to, za co, malutki? - Bastian wyszczerzył zęby, piękne, białe, równe zęby w przesłodzonym uśmiechu.- Za to, co powiedziałem o twojej rozepchanej dupce. Wygląda na to, że jeszcze nikt nie dostąpił zaszczytu spenetrowania najmłodszego koncertmistrza sekcji wiolonczel w całym Berlinie.
- O-oczywiście, że nie! - Wykrzyknąłem.
- Nie wyglądasz na takiego, co lubi kobiety, wiesz? - Zanim zdążyłem pomyśleć nad odpowiedzią, chuda dłoń o smukłych, lecz silnych palcach mistrza skrzypiec Berlińskiej Orkiestry Symfonicznej chwyciła moją męskość i zaczęła się poruszać w górę, w dół, naprzemiennie przyspieszając i zwalniając.  Boże, błagam spraw bym był niemy, żeby żaden dźwięk nie opuścił moich ust. Błagam!-  Wolisz czuć w sobie mężczyznę niż mieć w dłoni kobiece piersi, prawda?
Słona, ciepła ciecz ponownie wypełniła moje usta.
- Hej, kochanie, nie rób sobie knebla z łapki, bo się pokaleczysz.- Bastian skrępował moje ręce swoim krawatem i przywiązał do ramy łóżka. - Oj, już to zrobiłeś. Jesteś masochistą?
- N-nie... aa-h! Nie je... AAA-H!!!
Nie zdążyłem dokończyć. To, co się we mnie znalazło z pewnością nie było palcami Bastiana. Było zimne i twarde. Czułem to za każdym razem, gdy moje mięśnie kurczowo zaciskały się wokół przedmiotu.
- Boże, Bastian! B-błagam... Aa! Błagam przestań! - Ból był jedynym odczuciem towarzyszącym tej " zabawie". Nie miałem siły dłużej powstrzymywać łez, pozwoliłem im spłynąć po policzkach. Mężczyzna, którego w pewien sposób szanowałem, nawet mogłem nazwać go swoim przyjacielem...
- Twoje ciało i umysł chyba nie za dobrze się dogadują, hm?- Zapytał gładząc mnie po policzku zakrwawioną dłonią. Czy to moja krew? - Ty krzyczysz, że nie chcesz, ale z drugiej strony najwyraźniej nie jest ci tak źle, co? TA część ciebie raczej nie kłamie. - Rzekł słodkim tonem, przeciągając samogłoski, po czym gwałtownie pchnął zabawkę w moje wnętrze, znacznie głębiej niż dotychczas. Nie, nie mogę krzyczeć. Nie krzycz, nie krzycz, nie krzycz!- Oj, oj. Wiesz, jak pozwolisz sobie nieco pojęczeć, będzie ci lepiej. Zobaczysz, kochanie.
Nie dane mi było nawet zastanowić się czy jęczeć, czy nie. Bastian szybkim ruchem wyszarpnął ze mnie drewniany przedmiot o wygładzonych krawędziach. Cały zbroczony krwią. Jęk sam przedarł się przez moje wargi, a ciało wygięło się wstrząśnięte bólem. Mężczyzna sprawnie obrócił mnie na brzuch, wyginając jednocześnie skrępowane krawatem ręce. W pewnym sensie cieszyłem się z takiego położenia- ani on nie widział mojej twarzy ani ja jego.
- Cóż, chyba nie ma na co czekać, co, kochanie? - Chwycił mnie w pasie oburącz i podciągnął moje biodra do góry. - Tyle razy chciałem to zrobić. - Powiedział raczej do siebie, niż do mnie i uderzył mnie w pośladek. - Kobiety... kto ich, kurwa potrzebuje? - Kolejne uderzenie, które odczułem mocniej od poprzedniego.- Prawdziwym ideałem jest to, co przed sobą widzę. Młode ciało, jeszcze takie delikatne, wąskie biodra... - Jego język leniwie przesuwał się po linii mojego kręgosłupa, od karku docierając coraz niżej, niżej w okolice lędźwi.- Wiesz, nie zamieniłbym cię na żadnego innego chłopca, kochanie. Zaczynamy koncert.
To, co teraz się we mnie znalazło nie było ani palcami ani żadną zabaweczką. Z każdym kolejnym pchnięciem ciepło dochodziło coraz dalej.
- Ah... Aaa-ah ! Bastian prze-...przestań! Aaa-h... nie- nie mogę... Mmm! N-nie mogę dłużej!
- Tyle lat. Tyle lat cię, kurwa kochałem! A ty nic! - Starałem się usłyszeć jego słowa zagłuszane moimi krzykami i jego pomrukami.- Dlatego t- teraz nie mogę kochać cię w normalny sposób!
Kilka ostatnich przyspieszonych pchnięć, kilka moich głośniejszych jęków i jego mruknięć. Koścista dłoń chwytająca moje włosy w chwili, gdy dochodził w moim wnętrzu. Lepkie ciepło zalewające wnętrzności, by spłynąć po moich udach, gdy wyjmował ze mnie swoją męskość. I on, kładący się obok mnie, jak gdyby nic się nie stało.
- Nie doszedłeś, prawda?
- Nie. - Nuta rozczarowania pobrzmiewająca w jego głosie sprawiła, że przez moment chciałem go... przytulić?- Nie sądzę, żeby orgazm mógł być efektem gwałtu.
- Słyszałeś, co ci powiedziałem?
- Tak, słyszałem. Przepraszam. Jeśli mogę ci jakoś to wynagrodzić... Nie poświęcając przy tym mojego ciała, to zrobię to.
- Boże, po tym wszystkim, przepraszasz mnie i pytasz jak możesz mi to wynagrodzić?! Jesteś taki głupi! Kurwa! - Dostrzegłem łzę spływającą po jego policzku.- Kurwa! Nic nie rozumiesz!
Faktycznie. Nic nie rozumiem. Nie chcę rozumieć.
- Boże, gdybym tylko mógł cię teraz pocałować. - Płakał.- Ja... ja mógłbym wtedy umierać! - Okropnie płakał. Nie mogłem tego słuchać. Zebrałem resztkę siły, podparłem się na łokciach, nie zważając na potworny ból.
- Odsłoń twarz.
Rozchyliwszy lekko dłonie posłał mi zbolałe spojrzenie. Nachyliłem się nad nim, odgarnąłem czarne włosy z jego czoła i musnąłem je wargami.
- Kocham cię, Nathan.
Nic nie powiedziałem. To takie do mnie podobne. Po prostu wstałem z łóżka tak szybko, jak pozwoliło mi obolałe ciało, zebrałem swoje ubrania i zostawiłem go samego. Przepraszam, ale nie czuję do ciebie nic. Już nie czuję. Właśnie zgasło ostatnie uczucie, jakie dla ciebie miałem.
Potem nic nie myślałem, ubrałem się pospiesznie i wyszedłem na ulicę. Szedłem, chwiejąc się, próbując za wszelką cenę skupić uwagę na czymkolwiek, oprócz bólu. "Nie dam rady" natarczywie krążyło w moim umyśle. Nie dałem. Oparłem dłonie na ścianie jednego z obskurnych budynków, by po chwili osunąć się na kolana.

-Ha, dzisiejszą noc też spędzisz poza domem.- Sam zaśmiałem się ze swojej żałosnej sytuacji i pochłonęła mnie zimna, niema ciemność.

Przypisy: 
monsieur ( fr. )- pan 
Uno momento, por favor ( hiszp.)- Momencik, proszę.
Perdone, señores ( hiszp.)- Przepraszam, panowie.
Sauter- popularna w XIX w. marka fortepianów
legato, staccato- określenia w muzyce, wskazują sposób gry
piano, forte- określenia dynamiki w muzyce


niedziela, 13 października 2013

Raj utracony

Chyba muszę iść kupić antydepresanty...
~ Cynthia


- Miałem kiedyś sen, wiesz? W tym śnie byłeś ty i mówiłeś, że mnie nigdy nie opuścisz.
- Bo to prawda.
- Chciałbym móc ci uwierzyć, Anthony, ale nie potrafię.
Siedzieli w kościelnej ławce, zdominowani przez półmrok i ciszę. Nieme obrazy były jedynymi świadkami ich rozmowy.
- Myślisz, że Bóg kocha wszystkich tak samo?
- Nie. – Szepnął Edgar.
- A ty byłbyś w stanie kogoś pokochać?
- Tak. – Powiedział po chwili milczenia. – Już pokochałem.
Zimna ciemność ponownie naparła na ich ciała. Czy człowiek mógłby kochać jak Bóg? Czy Ojciec stworzył go na swoje podobieństwo, ale pozbawił tej miłości?
- Edgar, chyba już pójdę. – Anthony wstał niepewnie i spojrzał na mężczyznę klęczącego nadal obok niego.
- Nie idź. – Odparł. – Obiecałeś, że mnie nie zostawisz. – Chwycił jego dłoń i złożył na jej wierzchu pocałunek.
- Jesteśmy w kościele. Nie powinieneś tego robić. – Skarcił go Anthony.
Edgar podniósł się i ruszył w stronę ołtarza. Stanął u stóp Jezusa Ukrzyżowanego, zadarł głowę, by móc spojrzeć Zbawicielowi w twarz.
- Panie, błagam, niech on umiłuje mnie tak, jak ja go umiłowałem. – Powiedział, po czym zamknął oczy i złożył dłonie w geście modlitwy.
Anthony podszedł do niego i położył mu dłoń na ramieniu.
- O co się tak modlisz? – Zapytał. – Przecież powiedziałeś, że Bóg nie wszystkich kocha. Jaką masz pewność, że te jesteś tym kochanym?
Nie miał żadnej. Nic nie mogło potwierdzić ani zaprzeczyć jego przynależności do grona wybranych przez Stwórcę.
- Ludzie żyją marzeniami.
- Czyli twoim marzeniem jest być przez Niego kochanym?
- Nie, Anthony. Chciałbym jedynie mieć pewność, że zawsze ktoś przy mnie będzie. A nikt inny, tylko On jest w stanie mi to zagwarantować.
Edgar pocałował gwóźdź, którym do sztucznego krzyża przybita była sztuczna stopa Chrystusa Zbawiciela.
- Dlaczego ciągle odpychasz od siebie myśl, że ja mógłbym z tobą zostać? – Krzyknął Anthony. – W czym jestem gorszy od Niego? Może moje istnienie ci przeszkadza, wolisz wymyślonych?
Nie mógł cofnąć tego, co zostało powiedziane. Edgar wstał bez słowa i odwrócił się w stronę prawej nawy.
- Zastanawiałeś się kiedyś, co w twoim życiu jest pewne? Jutro może cię tu nie być i wtedy zostanę sam. – Powiedział cicho. – Tego najbardziej się boję.
Anthony patrzył na plecy przyjaciela. Dlaczego rościł sobie prawo do bezpiecznego życia przy jego boku? Świadomość, że w każdej chwili może go dotknąć, poczuć jego prawdziwość dawała mu złudzenie niezachwialności. Jak długo to będzie trwać?
- Masz rację. – Rzekł. –  Nie wiem, dlaczego myślałem, że mogę zawsze być z tobą. Chyba za mocno się do ciebie przywiązałem.
- Jesteś najbardziej okrutnym człowiekiem, jakiego znam, Anthony. – Zaśmiał się Edgar. – Jedyne, na co mogę liczyć z twojej strony to głupie przywiązanie.
Mężczyzna odwrócił się do niego i spojrzał mu w oczy. Wydawał się być samym Jezusem Zbawicielem. Zbolały i kochający jednocześnie. Człowiek ma w sobie cząstkę Boga.
- Nie mogę przestać cię kochać. – Wyszeptał. – Próbowałem, ale nie mogę.
Anthony nie miał odwagi wykonać najmniejszego ruchu. Edgar stał naprzeciw niego i uśmiechał się. Słowa, które wypowiedział jego przyjaciel rozdzierały go, raniły, sprawiały ból. Czy jego miłość również była przywiązaniem?
- Edgar, dlaczego mnie kochasz?
- Nie wiem. – Powiedział po długiej chwili milczenia. – Nie umiem ci wyjaśnić, dlaczego pokochałem kogoś, kto jest do mnie wyłącznie przywiązany.
- Moje przywiązanie do ciebie jest inne. – Anthony zbliżał się wolnym krokiem do Edgara. – Jestem do ciebie przywiązany tak, jak do faktu, że żyję i oddycham. Nie umiem myśleć, jak byłoby, gdybym nie mógł tego robić. Tak samo nie umiem myśleć, jak żyłbym, gdyby ciebie przy mnie nie było.
- Kocham cię.
Edgar osunął się na kolana i spojrzał na freski zdobiące sklepienie kościoła. Bóg, aniołowie przypatrywali się mu, klęczącemu naprzeciw człowieka jak sługa naprzeciw pana. Teraz Anthony był jego Bogiem.
Przyjaciel nachylił się nad nim i ujął twarz mężczyzny w dłonie.
- Jesteś moim życiem, Edgar. – Powiedział, stale patrząc mu głęboko w oczy. – Nie umrę, dopóki mi nie pozwolisz.
Ich usta złączyły się w rozpaczliwym pocałunku. Dłonie błądziły po spragnionych dotyku ciałach, ciszę rozrywały jęki rozkoszy i spełnienia.
- Anthony, błagam, kochaj się ze mną… – Szepnął Edgar drżącym głosem.
- Kocham cię. – Odrzekł mężczyzna. – Od teraz jestem wszystkim, czego potrzebujesz.
 Milczący Ojciec obserwował własnych synów pochłoniętych pożądaniem. Ci, którzy odrzucili Stwórcę nie wejdą do Królestwa Niebieskiego.   
  

Oto człowiek stał się taki jak My: zna dobro i zło.
Księga Rodzaju

Nie będziesz miał bogów cudzych przede Mną.
I Przykazanie Boże

...

Wybaczcie, że nieco zaburzyłam kolejność i najpierw dodałam opowiadania, a nic od siebie... Chciałam, żebyście się nie nudzili i od razu mieli co czytać... Lubię skłaniać do refleksji, więc jeśli jakikolwiek by się u Was pojawiły, piszcie choćby w najbardziej lakonicznej formie T^T

sobota, 12 października 2013

Część trzecia, Sonata

Klumhof, czerwiec 1940 roku.

Padał deszcz. Czekałem na swój przydział jedzenia. Czy raczej tego, co z założenia miało nim być.
- Co, żydowska kurewko? W domu nie było takiego dobrego żarcia, nie?
Jeden z niemieckich dowódców napluł do miski mężczyzny stojącego przede mną. Nie zwracałem uwagi na to, co się wokół mnie działo. Zobojętniałem, pozbawiono mnie jakichkolwiek ludzkich uczuć. Dostałem swoją porcję i usiadłem przy jednym z chybocących się stolików w kantynie.
- Ładny mamy dzisiaj dzień, nieprawdaż? – Zapytał mnie oficer Baumhoff, jak poznałem go
z plakietki.
- Oczywiście, panie oficerze. – Odpowiedziałem cicho.
- A nikt cię, kutasie, nie nauczył, że nie wypada siedzieć na dupie jak rozmawiasz z ważniejszym? – Walnął mnie kolbą pistoletu w skroń. – A teraz jeszcze raz! Jaki mamy dzisiaj dzień?
- Ładny, panie oficerze. – Powiedziałem tak głośno, jak pozwał mi zesztywniały język.
- Pójdziesz z nami, żydku. Ktoś bardzo ważny przyjechał zobaczyć, jak się
 sprawujecie. - Chwycił mnie za łokieć i brutalnie poderwał do góry. – Nie bój się. Nie będziesz sam. Jesteś w grupie wybranych.
Musiałem pójść z nimi, czy chciałem czy nie. Zostawiłem kromkę chleba na stole i popatrzyłem na nią tęsknym wzrokiem. Nie czekała długo, zanim znalazła nowego właściciela.
Oficer Baumhoff wyprowadził mnie na główny plac. Na środku zebrana była spora grupa więźniów. Przed nimi stali oficerowie i dowódcy. Jeden z nich wyglądał wyjątkowo paradnie. Wywnioskowałem, że musi być z bliższego otoczenia Wodza. Baumhoff wepchnął mnie w tłum wychudzonych ojców, braci, mężów. Sam nie wyglądałem najlepiej, nie było to dla mnie bynajmniej sprawą wysokiej rangi.
- Kochani żydzi! – Przemówił dowódca, który na kantynie pilnował przydziału posiłków. – Mamy dzisiaj zaszczyt gościć niezwykle ważną osobistość. Pan Alexander Heckmann przyszedł zobaczyć, czy się czegoś nauczyliście przez ten krótki pobyt w naszym ośrodku rekreacyjnym. – Wszyscy zaśmiali się głośno, a dowódca był wyraźnie ucieszony tak entuzjastyczną reakcją.
 Jednak się spotkaliśmy. Alexander się nie zmienił. Nadal miał poważny wyraz twarzy i smutne oczy. Ciekawe, czy jego uśmiech jest taki, jak był kiedyś.
- A ty, coś taki zamyślony? – Jeden z nich ruszył w moim kierunku, powłócząc nogami od niechcenia. – Wystąp!
Posłusznie wykonałem rozkaz. Stanąłem przed nimi i utkwiłem spojrzenie w Alexandrze. Chciałem, żeby dał mi najmniejszy znak, że mnie pamięta. A on uporczywie uciekał przed moim wzrokiem.
- Panie żydku! Dlaczego tak się pan, kurwa, gapi na pana Heckmanna? – Wrzasnął któryś z obstawy oficerów.
Nie miałem zamiaru nic mówić. Każda odpowiedź byłaby zła.
- Teraz zgramy w loterię!
Każdy wiedział czym jest owa loteria. Instynktownie ustawiliśmy się w rzędzie i czekaliśmy. Nigdy nie myślałem, co się stanie. Nie miałem nic, co mógłbym stracić. Jedyny powód, dla którego codziennie się budziłem stał przede mną, ale był nieosiągalny.
- No, ścierwa! Pod ścianę!
Ledwo odrywając stopy od ziemi przesunęliśmy się pod ceglany mur.
- W tył zwrot!
Odwróciliśmy się. Oparłem czoło o cegły pokryte warstwą zaschniętej krwi.
- Czekajcie, czekajcie. – Słyszałem, że którys z nich zaczął przechadzać się szurając obcasami. – Ładnie to tak, skurwysyny, stać z wypiętą do nas dupą?
Padł pierwszy strzał. Mężczyzna stojący koło mnie nie żył. Będę następny.
- Numer 9874. Wystąp!
To mój numer.
Wolno odwróciłem się twarzą do sztabu i wyszedłem krok przed szereg.
- Ty, żydzie dostąpisz zaszczytu zakończenia swojego marnego żywota z ręki pana Heckmanna. – Baumhoff  ukłonił się nisko przed Alexandrem. Nigdy nie myślałem, że jego dłoń, która niedawno trzymała moją, zaraz naciśnie spust. – Masz jakieś ostatnie życzenie? Może pożegnalna piętka chleba, co?
Znowu salwa gromkiego śmiechu. Chciałem myśleć tylko o tym, jak bardzo kocham Alexa. Nadal go kocham.  Zrobiłem jeszcze kilka niepewnych kroków w jego stronę. Dzielił nas dystans wyciągniętej ręki. Uniosłem głowę , żeby spojrzeć na jego twarz.
- Alexandrze, kocham cię. – Szepnąłem. Spierzchniętymi ustami ucałowałem jego gładkie wargi.
Zimna lufa pistoletu dotknęła mojego czoła. – Nie oczekuję, że będziesz mnie pamiętał. – Jego ręka drżała.
- Ciągnij, kurwa, za ten spust!
Padł strzał. Zlała mnie fala zimna. Nie czułem bólu.
Byłem szczęśliwy, że to On mnie zabił.
~*~
Dwa dni później, posiadłość Heckmannów.
Zostałeś sam. Nie masz odwagi prosić Boga o przebaczenie. Nawet on, Wszechmogący Ojciec, wypiera się ciebie.
~*~
Krążyłeś bez celu po pokojach. Ojciec i matka umarli, dom stał pusty. Nie było nikogo, kto mógłby się nim zająć.
Myślałeś, gdzie po śmierci idą ludzie dobrzy, a gdzie źli. Myślałeś,  gdzie On poszedł.
Wszedłeś po schodach na piętro. Pchnąłeś lekko drzwi swojej sypialni. Zawiasy szczęknęły. Nieśmiało rozejrzałeś się po pomieszczeniu, jakby należało ono do kogoś obcego. Wszystko stało na swoim miejscu. Podszedłeś do łóżka. Pamiętałeś każdy szczegół, każde miejsce Jego dotyku.
Zszedłeś na dół, do pokoju muzycznego. Stanąłeś przed regałem z nutami i odszukałeś „ Requiem”.
 Otworzyłeś klapę fortepianu, kartki ułożyłeś w kolejności. Pamiętasz tą szpadę, którą twój ojciec chciał poderżnąć Mu gardło? Nadal wisi na ścianie. Wziąłeś ją czule w dłoń, przycisnąłeś ostrze do nadgarstka. Pojawiła się kropla krwi. Powolnym ruchem przeciągnąłeś po cienkiej skórze pierwszy raz, drugi, trzeci. Szkarłat splamił twoją nieskazitelnie białą koszulę. Naciąłeś również prawy nadgarstek. Milcząc, usiadłeś przy fortepianie. Twoje ciało powoli słabło. Zakrwawioną dłonią przerzucałeś kartki. Tak, szukałeś „ Lacrimosy”. Obserwowałeś swoje palce zostawiające na klawiaturze czerwone ślady. Grałeś, wiedząc, że twój czas się kończy.
Lacrimosa dies illa…
Szeptałeś, łkając.
Que resurget ex favilla
Judicantus homo reus…
Twoje ciało ustępuje…
Huic ergo parce, Deus
Pie Jesu Domine…
Poddajesz się…
Dona eis Requiem
Amen.
                                                                              ~*~



Tłumaczenie :
Lacrimosa
 O dniu jęku, o dniu szlochu
Kiedy z popielnego prochu
Człowiek winny stanie

Oszczędź go, o dobry Boże
Jezu nasz, i w zgonu porze
Daj mu wieczne spoczywanie.


In perpetuum



  Znowu idziesz w to samo miejsce, prawda, synu? Jego czas dobiega końca. Wiem, Panie. Jesteś pewien, że chcesz widzieć, jak on umiera? Nie, Panie. On nie umrze. Spes mater stultorum. W moich rękach spoczywa jego gasnące życie. Lekarze dają mu szanse. Małe, ale przynajmniej są, Ojcze. Pogódź się z tym, synu. On niedługo przybędzie do bram Królestwa Niebieskiego. Panie, on nie umrze. Ja w to wierzę. Wierzysz? Tak, Panie. Wierzę.


Szedł sam. Cisza otulała go, napierała na wątłe ludzkie ciało, stawała się coraz bardziej natarczywa. Wierzę, powtarzał, wierzę, wierzę, wierzę.  Znów to samo miejsce. Ta sama brama, nieco obdarta z farby, brama, którą przekraczał każdego dnia. Oszklone drzwi, oświetlony zimnym światłem korytarz. Recepcja. Pani pielęgniarka, której ohydny, sztuczny uśmiech wzbudzał w nim odrazę. Żałosna suka.
- Dobry wieczór, pan William Collins, zgadza się?
- Tak.
- Cel wizyty? – Zapytała kobieta, z perfekcyjnie wyuczoną uprzejmością.
- Ten, co zawsze.
- Pacjent Joseph Berkeley, sala sto dwadzieścia cztery.
- Dziękuję.
- Ja również dziękuję, panie Collins. – Pielęgniarka wyszczerzyła białe zęby w obłudnym uśmiechu.- Proszę jeszcze tylko o podpisik, o tutaj.- Wskazała długopisem jego nazwisko umieszczone na końcu listy.  Wyjął własne pióro, nabazgrał niewyraźnie W. Collins i odszedł od lady. Korytarz, schody, pierwsze piętro. Sala sto dwadzieścia cztery.
- William? – Cichy głos, słaby, stłumiony, ale tak bliski.- To ty?
- Tak.
Nie mógł się ruszyć. Stał w drzwiach i patrzył na mężczyznę leżącego w szpitalnym łóżku. To życie zamiera, usłyszał. On umiera.
- Nie! – Krzyknął.- On nie umrze! Głupcze!
- Spokojnie, Will. –Joseph zwrócił głowę w jego stronę i uśmiechnął się słabo.- Jeszcze mam trochę czasu, kochany.
- Tylko kurwa, nie ja leżę na tym cholernym łóżku i to nie ty stoisz tu i na mnie patrzysz!
- Wiem, wiem. Chodź do mnie.- Mężczyzna podniósł się lekko na łokciach. – Dobrze cię widzieć.
William zbliżył się chwiejnym krokiem do żelaznej ramy posłania chorego. Przypatrywał mu się. Pomimo choroby twoje oczy nie straciły blasku, usta, choć blade i spierzchnięte, zdawały się pamiętać smak pocałunków. Mój Joseph. Ty, Panie, chcesz mi go odebrać?
- Hej, co z tobą?
- Nic. – William starał się nie patrzeć mu w oczy. Błądził wzrokiem po pokoiku, szukając czegokolwiek, na czym mógłby się skoncentrować. – Po prostu się martwię. - Przysiadł na małym krzesełku koło szafki nocnej.
- Nie masz czym.- Odparł. Przyciągnął Collinsa do siebie, zbyt słaby, by podnieść się o własnych siłach, i złożył na jego czole pocałunek.-  Lekarze powiedzieli, że jest nieco lepiej.
Will milczał. Wiedział, że Joseph powiedział to jedynie po to, by dodać mu otuchy. Nie zorientował się, kiedy po jego twarzy zaczęły spływać łzy.
- Proszę, nie płacz. – Przyjaciel wpatrywał się w niego błagalnym wzrokiem.- Proszę.
- Płaczę, bo wiem, że cię stracę. Chociaż wierzę całym sobą, że będzie dobrze.- William ujął mężczyznę pod brodę.- Że kiedyś wyjdziemy stąd razem, trzymając się za dłonie, tak jak kiedyś. Po prostu kocham cię do szaleństwa. Umrę, rozumiesz? Bez ciebie umrę.- Głowa opadła mu w geście bezsilności, której tak nienawidził.
- Ja też cię kocham.
Milczeli razem w cichym zrozumieniu. Pierś Josepha unosiła się słabo, lecz rytmicznie. Płaski, niepełny oddech, świadectwo życia ukochanego.
- Mogę zostać dzisiaj na noc?- Wyszeptał Will.
- Nie.
- Chcę tu zostać.- Wyraźny akcent padł na słowo „ chcę”.
- Ale ja nie pozwalam.- Chory opadł na materac i skierował beznamiętne spojrzenie w brudny sufit.
- W tym momencie gówno mnie obchodzi twoje pozwolenie. Jak nie chcesz, żebym był tutaj to poczekam na korytarzu. Ale nie pójdę.
Joseph westchnął cicho, co zostało uznane przez mężczyznę za znak aprobaty. Ciszę przerwała stara, pomarszczona pielęgniarka, która oznajmiła, że pan Berkeley musi przyjąć kolejną porcję leków, ona zaś wykonać toaletę wieczorną pacjenta.
- Panie…
- Collins.
- Panie Collins, proszę opuścić salę. – Poprosiła sucho starucha, kładąc na podłodze wielką misę i wypełniając ją gorącą wodą.
- Nie. – Will stanął w przejściu, celowo utrudniając kobiecie poruszanie się po sali.- Nie wyjdę stąd.
- Procedury zakazują mi wykonywać czynności higienicznych w obecności gości, chyba że jest pan rodziną i pacjent zażyczy sobie, by to pan wykonał owe czynności czy też był przy nich obecny.
- Nie jestem rodziną, ale mogę zapewnić, że jesteśmy w bardzo bliskich relacjach.- William dostrzegł rozbawione spojrzenie partnera. – Jestem przekonany, że pan Berkeley wolałby jednak ,gdybym to ja go mył.
- Proszę opuścić salę.
- Ty zdziro. – Wysyczał mężczyzna z pogardą.- Widziałem każdy kawałek jego ciała. Moje dłonie przebadały każdy centymetr kwadratowy jego skóry. Mój język był w miejscach, o których w życiu byś nie pomyślała, że może być. Więc oddaj mi grzecznie gąbkę i wypierdalaj w podskokach, suko.
- Will… proszę, uspokój się.- Joseph rzucił mu błagalne spojrzenie.- Pani Johnson, proszę mi wybaczyć. On po prostu nie do końca może pogodzić się z zaistniałą sytuacją. Byłbym wdzięczny, gdyby zostawiła nas pani samych i pozwoliła mojemu przyjacielowi mnie oporządzić.
Pani Johnson wyszła bez słowa.
- Co ci do cholery odbiło?
- Nic. Nie pozwolę, żeby jakaś stara kurwa cię dotykała. – William lustrował tępym wzrokiem drzwi, za którymi zniknęła pielęgniarka.- Nie sądzisz, że w być może ostatnich dniach twojego życia, nikt inny tylko ja powinienem się tobą zajmować?
- Gdyby to ode mnie zależało, mój drogi.
- Jest już późno. I widzę, że jesteś zmęczony. Idź spać.- Ja tylko wezmę swoje rzeczy, pomyślał, i skoro nie chcesz, bym został, po prostu pójdę.
- Will, proszę zostań.
- Co? – Mężczyzna odwrócił się i zaskoczony spojrzał na Josepha.
- Zostań ze mną. Tylko dzisiaj.
- Boże!- Wykrzyknął, nim jego piersią targnął szloch.- Zostanę z tobą do końca. Nikt mi cię nie odbierze!- Porwał Josepha w ramiona, tuląc go rozpaczliwie, i płakał. Płakał, a wraz ze łzami płynął lęk, ból i smutek. – Gdybym tylko mógł oddałbym ci własne życie, rozumiesz? Gdybym tylko miał gwarancję, że ty będziesz żył . Ja… ja zrobiłbym wszystko! Dla ciebie, głupku!
Trwali razem w uścisku końca. William poczuł jak ciało chorego słabnie, staje się bezwładne, ręce zarzucone na jego szyję powoli zsuwają się.
- J- Joseph… Joseph, jeszcze nie. Jeszcze nie , słyszysz?! Joseph!
- Will… jeszcze kiedyś się spotkamy. – Wyszeptał mężczyzna, lekko rozchyliwszy wargi. – Przyrzekam. Kocham cię.
Powieki opadają, oddech zamiera. Wieczność staje otworem. To koniec.


Panie, dlaczego mi to zrobiłeś? Dlaczego go zabrałeś? Przez ciebie, synu. Przeze mnie? Kochał cię. Bardziej niż Boga. Czy to możliwe? Kochać człowieka bardziej niż Ciebie, Ojcze? Ojcze? On umiłował cię tak, jak ja Syna swego umiłowałem. Odszedł za twoje grzechy.

- Miserere mei Deus.- Wyszeptał William.

Ostrze przebiło serce.  Duch upłynął z ciała. Teraz będziemy razem.

Przypisy:
In perpetuum ( łac. )- Na zawsze
Spes mater stultorum ( łac. ) - Nadzieja matką głupich.
Miserere mei Deus ( łac. ) - Zmiłuj się, mój Panie.

Część druga, Preludium



Niemcy, styczeń 1939 roku.

Od tygodnia pada śnieg i nic nie wskazuje na to, by miało przestać. Heckmann z żoną wyjechali do Bawarii, a ja zostałem sam z Alexandrem. Uprzedzono mnie oczywiście, że nieobecność pana domu nie zwalnia mnie z wykonywania codziennych obowiązków. Nie mam zamiaru nikomu się narażać, a w szczególności nie staremu Heckmannowi.
- Cóż, Alexandrze, pora wstawać.- Powiedziałem sobie, idąc po schodach do jego sypialni.
Nacisnąłem lekko klamkę i uchyliłem drzwi pomieszczenia. Alex nie spał. Stał przy oknie, w szlafroku niedbale zarzuconym na nagie ramiona. Zatrzymałem się w progu. Coś blokowało mnie i nie pozwalało wykonać kolejnego kroku. Miałem wrażenie, że stoi pomiędzy nami mur, wytworzyła się jakaś bariera i nie mogłem się przez nią przebić. Zupełnie się zmienił. Nie był już dzieckiem. Przez moment zdawało mi się nawet, że to nie Alexander, tylko jakiś obcy człowiek, że nie powinienem wchodzić do tego pokoju, bo przecież on mnie nie zna. Jakiś impuls sprawił, że pchnąłem drzwi nieco mocniej i teraz stałem naprzeciw niego, oparty o framugę.
- Przepraszam, ale śniadanie nie jest jeszcze gotowe. – Bąknąłem.- Myślałem, że ciągle śpisz.
- Nie szkodzi.- Machnął ręką.- Przynajmniej będziemy mogli zjeść razem. Co ty na to?
Uśmiechnął się tak, jak robił to czternastoletni Alex siedzący przy fortepianie. Jak mogłem pomyśleć o nim jako o obcej osobie?
- Nie wiem, czy powinniśmy, Alexandrze.
Przeraziła mnie perspektywa wspólnego posiłku, siedzenia przy jednym stole, brania chleba z tego samego talerza, rozmowy. Było w tym coś nierealnego. On wiedział, że nie powinniśmy, ja też wiedziałem. Staliśmy oddzieleni tym murem, niezdolni do przekroczenia go czy ominięcia.
- Emanuel, pamiętasz, co powiedziałem ci kiedyś w pokoju muzycznym? –Zapytał mnie odwracając się w stronę okna. – Wtedy, gdy ojciec tłumaczył mi, dlaczego cię nienawidzi.
Milczałem, choć pamiętałem każdy szczegół tamtej rozmowy.
- Chcę, żebyś wiedział, że nic się nie zmieniło. Będę czekał. – Otworzył okno i oparł dłoń na ośnieżonym parapecie.
- Wiem, Alexandrze. – Odrzekłem po chwili.
Nie wiem, czy już wtedy go kochałem. Może w pewnym sensie kochałem jego dziecięcą naiwność, niewinność, przeświadczenie, że świat jest sprawiedliwy i prosty. Kochałem jego uśmiech i chyba nadal kocham. Spojrzałem na niego ukradkiem. Znów był czternastoletnim chłopcem, mówiącym dorosłemu mężczyźnie „ kocham cię” tak szczerze, prawie boleśnie. Szukałem w nim jakiegokolwiek potwierdzenia nieprzemijalności tych słów.
- Widzisz, nie wszystko układa się tak, jak byśmy tego chcieli, Alex. – Powiedziałem, zmniejszając nieco dzielący nas dystans. – Wiesz, jak to wygląda od trzydziestego trzeciego. Twój ojciec przecież cały czas o tym mówił.
- Czy o jest dla ciebie jakąś przeszkodą?
- Jest, Alex. – Doskonale zdawałem sobie sprawę, jak bardzo ranią go moje słowa. – Przeszkodą jest to, kim ja jestem dla społeczeństwa i to, kim ty byś był, jeśli o czymkolwiek by się dowiedziała policja. 
- Jestem dorosłym mężczyzną, Emanuel. – Odwrócił się gwałtownie twarzą do mnie. – Jestem w stanie wziąć odpowiedzialność za to, co robię.
Nie wiedziałem, co powinienem powiedzieć. Nie wątpiłem w jego słowa. Chciałem mu zaufać. Podszedłem do niego, położyłem dłoń na jego ramieniu.
- Kocham cię. – Szepnąłem. – Kocham cię, Alexandrze Heckmann.
Przytulił mnie. Dotyk jego skóry był zupełnie ludzki, rzeczywisty. Pachniał śniegiem i krochmalem.
- Wiesz, że teraz mogę umrzeć? –Zapytał i pocałował wierzch mojej dłoni.
- A wiesz, że jesteś głupi? – Spojrzałem mu w oczy.
- Jestem jeszcze młody. – Odparł. - Nie rób ze mnie jakiegoś skostniałego dziada. 
Roześmialiśmy się. Myślałem, jak długo będziemy mogli cieszyć się wzajemną bliskością. Doszedłem do wniosku, że raczej niedługo. Wszyscy mówili o wojnie. Będzie wielka wojna, która oczyści Europę z żydowskiej zarazy.
- Emanuel, chcę się z tobą kochać.
Nic nie powiedziałem. Wziąłem jego dłoń w swoją i podeszliśmy do łóżka. Szlafrok spadł mu z ramion na podłogę. Pierwszy raz dotykałem go w ten sposób. Pieściłem go, zbliżyłem się do niego w najbardziej fizyczny sposób. Jego ciepły oddech łaskotał moją szyję, moje imię wyrywało się z jego ust. Pragnąłem, żeby rzeczywistość zniknęła, żebyśmy zostali sami. Oddzieleni od wszystkiego. Nie mogłem skupić myśli, wszystko koncentrowało się na Alexandrze, prawdziwości doznań. Słyszałem jedynie jego jęki, przerywane westchnieniami i przyspieszone bicia naszych serc. Wydawało mi się, że jesteśmy jednym organizmem, niezdolnym do życia jako osobne istnienia.
- Emanuel, obiecaj, że… - jęknął – że mnie nigdy nie zostawisz!
- Obiecuję. –Odrzekłem drżącym z rozkoszy głosem. Zdawałem sobie sprawę, że kłamię. Nie mogłem mu nic zagwarantować. Starałem odciąć się od tego faktu, zostawić go, zignorować. Ale nie potrafiłem.
Leżeliśmy koło siebie trzymając się za ręce. Wtedy poczułem, jak bardzo go kocham. Ciepło jego ciała, jego namacalność. Kochałem to, że przy mnie był.
- Zostań ze mną, Alexander. – Powiedziałem i delikatnie musnąłem jego wargi.
                                                                       ~*~
Dwa tygodnie później.
- Synu! Zejdź na dół, do salonu!
Heckmannowie wrócili. Wrócił zapach piwa, tytoniu, wrócił krzyk i chore ideologie.
- Idę! – Odkrzyknął Alexander. – Co się stało?
Zbiegł szybko po schodach i stanął przed ojcem. Kątem oka zobaczyłem, jak stary Heckmann wpycha mu w dłoń jakąś kopertę. Traktował ją niemal z namaszczeniem, jakby była relikwią.
- No, synu. – Zatarł ogromne dłonie. – Nie otworzysz?
Alexander wahał się chwilę. Nie napisano żadnych danych nadawcy, nie napisano, że to do niego.
- Co to jest, tato? – Zapytał niepewnie.
- Jak to, co? – Zaśmiał się Heckmann. – List.
- Zauważyłem. Dlaczego nie jest podpisany? Skąd mam wiedzieć, że to do mnie?
- Czemu nie jest podpisany? – Stary udał wielkie zdziwienie faktem, że syn jest nieufny. – Widzisz, gdyby ten list dostał się do nieodpowiedniej osoby, wyniknęłyby z tego niemałe problemy. Bezpieczniej, gdy nadawca zostanie anonimowy.
Nie mogłem patrzeć na rozpierającą go dumę. Nie mógł usiedzieć w miejscu. Nerwowo mielił papierosa w palcach, a wykruszony tytoń strzepywał na podłogę.
- Mogę powiedzieć ci tylko tyle, że jest on napisany z polecenia Fuhrera.
Alexander zastygł. Długo patrzył na ojca, potem przeniósł wzrok na kopertę.
- Nie przeczytam tego. – Powiedział.
Heckmann podniósł się z fotela.
- Jak to: nie przeczytasz? Jak, kurwa, nie przeczytasz? – Wycedził, unosząc pięść. – Nie umiesz?! W takim razie, niech nasz żydek ci przeczyta.
Nie czekałem, aż mnie zawoła. Wszedłem do salonu i ukłoniłem się.
- Czytaj! – Rozkazał. – Prawdopodobnie to ostatni papier, jaki masz okazję dotknąć, psie. Chyba, że ktoś z rodziny w końcu sobie o tobie przypomni.
Podszedłem i wziąłem od niego list. Nie byłem pewien, co kryło się za słowami starego, ale nie miałem czasu na roztrząsanie tak trywialnej sprawy. Otworzyłem kopertę i rzuciłem okiem na treść jej zawartości. Treść mówiła o tym, czego się spodziewałem.
- Emanuel, co jest w tym liście? – Alex położył mi rękę na ramieniu.
- Wezwanie do służby wojskowej.
- Mówiłem, że kiedyś nadejdzie dzień, w którym przydasz się Rzeszy, synu. – Heckmann uścisnął go mocno. Wydanie własnego dziecka na potrzeby armii było jego nadrzędnym życiowym celem. – A teraz wiadomość dla ciebie, Goldschmidt. Jedziesz na urlop. Nic nie pakuj, i tak ci się nie przyda. -
-Wyszczerzył zęby w obleśnym grymasie. Wiedziałem, co będzie jutro.
- Tato, co to ma być? – Zapytał Alexander, gdy opuściłem pokój.
- Na tym świecie istnieje tylko jedno miejsce dla takich, jak on. I na pewno nie jest to mój dom.
Odwrócił się na pięcie i wyszedł zostawiając syna samego.
Miałem już nigdy nie zobaczyć Alexandra

Część pierwsza, Etiuda



 Niemcy, kwiecień 1935 roku.

- Goldschmidt, kurwa! Zapomniałeś języka w gębie, pierdolony żydzie? Jak mówię, że do szesnastej wszystko ma być skończone, to tak ma być!
Znowu ten sam schemat. Dzienna rutyna.
- Proszę o wybaczenie, panie Heckmann.
- Wybaczenie?! O wybaczenie prosić sobie możesz tego swojego boga, a mnie, kurwa, żebym nie pisnął o tobie słówka policji!
Klęczałem przed nim jak pieprzony pies i czekałem, aż się na mnie zamachnie. Coś jednak powstrzymało go od zadania ciosu. W drzwiach stał jego syn.
- Tato, co chciałeś zrobić Emanuelowi?
Dziecięca niewinność w głosie chłopca przyprawiła mnie o mdłości. Jak on mało wie o swoim ojcu, pomyślałem.
- Pan Goldschmidt po raz kolejny nie wywiązał się z powierzonego mu zadania. Znów spóźnił się na twoją lekcję muzyki. – Stary Heckmann podszedł spokojnie do chłopca. Zmierzwił mu włosy ogromną dłonią, wypowiadając słowa: - Pan Goldschmidt zasługuje na karę, synu.
- Tato, dlaczego nie lubisz Emanuela?
- Widzisz, Alexandrze, pomimo że pan Goldschmidt urodził się w Rzeszy, mieszka tu, on nigdy nie będzie jednym z nas. – Heckmann posadził go na obitym skórą fotelu. Uklęknął u stóp chłopca tak, jak ja klęczałem przed nim.- Pan Goldschmidt jest zagrożeniem, synku. Dla mnie, dla ciebie, dla mamy. Kiedyś, jak będziesz dorosłym mężczyzną – ciągnął dalej tonem, jakim dziadek opowiada wnukom bajki- zabiorę cię do Berlina, do Fuhrera, żebyś mógł zobaczyć na własne oczy, co uczynił dla narodu niemieckiego.
- Tato, ja nie chcę jechać do Berlina.- Wyszeptał chłopiec.- Nie chcę do Fuhrera. Chciałbym grać na fortepianie, tak jak Emanuel.
Widziałem, jak Alexander patrzy ojcu prosto w oczy, jakby był przekonany, że jego „ tatuś” roześmieje się serdecznie i znów rozczochra mu blond włosy. Stary Heckmann wstał powoli, wyprostował się i uderzył chłopca otwartą dłonią w twarz.
- Nigdy nie pozwolę na to, by mój syn mówił, że chce, choć w jednym szczególe, być podobny do jakiegoś kurweskiego żyda.
Odwrócił się od łkającego Alexandra i podszedł do mnie ociężałym krokiem.
- Jutro o tej samej godzinie przyjdę do tego pokoju i pozwolę sobie posłuchać, jak mój syn gra. I ma kurwa grać jak Mozart albo tym- wycelował grubym palcem w kierunku wiszącej na ścianie szpady – poderżnę ci gardło jak świni. Miłej zabawy.
Wyszedł, a ja klęczałem na lakierowanym parkiecie z zamkniętymi oczami. Z letargu wyrwały mnie czyjeś dłonie delikatnie głaszczące moje włosy. Chwilę później osunęły się n plecy i przyciągnęły moją głowę do klatki piersiowej.
- Emanuel, nie płacz.- Rzekł cicho Alexander. –Ja cię obronię.
Miarowy rytm serca chłopca dziwnie mnie uspokoił. Objąłem go niepewnie w pasie. Wydawał mi się tak kruchy, nietrwały, że zapragnąłem nigdy nie wypuścić go z uścisku. Był zupełnym przeciwieństwem swojego ojca.
- Chodź, Emanuel.  – Powiedział.- Do jutra muszę nauczyć się grać jak Mozart. Inaczej tata zrobi ci krzywdę. A wtedy ja zrobię krzywdę sobie.
- Nawet nie waż się tak mówić! –Ściskałem go za ramiona i patrzyłem mu prosto w oczy. Oczy tak poważne, że nie mogły należeć do czternastolatka.
- Kocham cię, Emanuel. – Odrzekł, stale na mnie patrząc.- Nie jak brata. To coś zupełnie innego. Chcę cię pocałować. I żebyś ty też mnie całował.
Zanim pomyślałem, co powinienem zrobić, trzymałem Alexa w ciasnym uścisku. Czułem, jakby moje płuca palił żywy ogień, nie mogłem zaczerpnąć powietrza. Jedyne słowa, jakie byłem w stanie wypowiedzieć: „ dziękuję” i „chodź do fortepianu” zdawały się litera po literze rozpraszać w nicość. Syn Heckmanna trzymając moją dłoń pokrytą bliznami w swojej smukłej, o gładkiej skórze uświadomił mi, w jak różnych rzeczywistościach żyjemy.
„ Kocham cię”… „ Kocham”… nie mogłem pozbyć się ciepła zalegającego w mojej klatce piersiowej, które wywołały słowa chłopca. Samotna łza potoczyła się po moim policzku, a on natychmiast to zauważył.
- Powiedziałem ci, żebyś nie płakał. Dla ciebie przewyższę Mozarta, Emanuel. 
Do jednej łzy dołączyła kolejna. I kolejna.
- Jestem dorosłym mężczyzną pocieszanym przez dziecko. Czy to nie żałosne? – Głos załamał mi się zanim zdążyłem dodać coś bardziej dojrzałego. On wyciągnął wolną dłoń ku mojej twarzy i kciukiem pogładził po policzku , ocierając łzy.  
- Emanuel, czy mogę cię pocałować?- Zapytał półszeptem, jakby w obawie, że stary Heckmann stoi za drzwiami.
- Nie, Alex.
-Dlaczego?
-Jeśli twój tata się dowie albo, nie daj Boże sam zobaczy, będzie na ciebie wściekły. A ja nie chcę, żeby cię skrzywdził.
- Martwisz się… o mnie?
- Tak.
Alexander w milczeniu usiadł na fortepianowym stołku. Przez chwilę patrzył przed siebie i uśmiechał się. Podszedłem do regału i wybrałem plik kartek.
- Co chciałbyś dzisiaj zagrać? – Zapytałem, by przerwać ciszę, która coraz bardzie mnie niepokoiła.- W nagrodę za to, że ostatnio tak płynnie grałeś gamy.
- Lacrimosę z „ Requiem”.- Odparł.
- „ Requiem”? Nie za poważne to dla ciebie?
- Nie . Słyszałem, jak ty grałeś i pomyślałem, że moglibyśmy zagrać w duecie. Na którymś z koncertów organizowanych przez tatę.
Odwrócił się  do mnie z promiennym, szczerym uśmiechem na twarzy. Nie mogłem mu powiedzieć, że nigdy nie zagramy razem. Nie w tych czasach. Nie w tym życiu.
- Rozegraj się, a ja poszukam nut.
Przerzucając strony kolejnych książek, ukradkiem spoglądałem na Alexandra. Był w każdym aspekcie stworzony dla  muzyki. Siedział wyprostowany, prawa stopa pewnie przyciskała pedał, szczupłe palce bez wahania uderzały w odpowiednie klawisze.
Znalazłem wreszcie podniszczone kartki z transkrypcją „ Lacrimosy”.
- Proszę. – Ułożyłem je w kolejności na stojaku. – Odczytaj najpierw główną melodię.
Chłopiec przyglądał się chwilę pierwszej pięciolinii.
- Nie wydaje się jakoś szczególnie trudna.
- Alex, piękno tego utworu nie polega na technice.- Powiedziałem ojcowskim tonem.- Cały sekret tkwi w tym, ile serca włożysz w jego wykonanie.
- Niewiele serca mi zostało dla Mozarta. Prawie całe dałem tobie.
Znów stał się poważny i zbolały, jakby faktycznie jego serce było moje.
- W takim razie – wyszeptałem- zagraj to dla mnie.