sobota, 22 marca 2014

The Song of a Lonely City vol.2

" Leksykon dewiacji seksualnych" 
                              Polecam,
                        Cynthia Morgan 
https://www.youtube.com/watch?v=d-KxsdWX9xE  Polecam sobie słuchać w trakcie czytania <3


3.
Jedynym przyjemnym akcentem dzisiejszego dnia był fakt, że właśnie skasowałem bilet i zaległem na twardym autobusowym siedzeniu. Wracałem do swojego niemego mieszkania, gdzie nie byłem zmuszany do nadwyrężania mięśni twarzy w celu zachowania przymilnego uśmiechu. Nie musiałem wdychać powietrza konsystencji zawiesiny, przesyconego zapachami drogich perfum. Wracałem do ciszy.
- Bilet do kontroli.
Głos, który brutalnie wyrwał mnie z letargu należał do niepewnie wyglądającego Murzyna. Stał nade mną i czekał, aż przetrawię wysłany komunikat.
- Nie macie kiedy kontroli robić, tylko w nocy? – zapytałem, przetrząsając kieszenie. – Znacznie więcej mandatów można wlepić około siedemnastej.
Stał z założonymi rękoma i gapił się na mnie. Nie wiedział, co odpowiedzieć czy nie chciał wychylać się poza zakres swoich obowiązków, czyli zupełnie niezłożoną czynność sprawdzenia papierka z cyferkami?
- Długo mam jeszcze czekać? – odezwał się i rozejrzał zniecierpliwiony po twarzach kilku współpasażerów.
- Jestem pewny, że gdzieś go wsadziłem. Niech mi pan da jeszcze sekundę.
Powlókł się bez słowa w kierunku innych, a ja modliłem się, żeby nie zdążył wrócić w ciągu kilku minut dzielących mnie od mojego przystanku.
Siła wyższa, na którą nie dalej niż parę godzin temu narzekałem, okazała się nadzwyczaj chętna do pomocy. Drzwi pojazdu otworzyły się i wyszedłem, rzucając chamskie ‘adios’ na odchodne. Słyszałem jeszcze czyjeś krzyki, Murzyn wbił we mnie nieprzytomny wzrok. Pomachałem mu i poszedłem w swoją stronę, chowając dłonie w kieszeniach płaszcza. Za kilka dni najpewniej dostanę jeden z niewielu listów, z pieprzonym mandatem i wezwaniem do zapłaty zaległych.
Stanąłem przed obdrapanymi drzwiami kamienicy, która obecnie była moim lokum i nic nie zwiastowało jakiejkolwiek zmiany w tej kwestii. Uśmiechnąłem się, słysząc znajomy szczęk klucza w wyrobionym zamku. Nacisnąłem klamkę i przeszedłem przez próg wyznaczający granicę między terytorium moim, a innych. Znikoma różnica temperatur na zewnątrz i w mieszkaniu dała mi do zrozumienia, że problem niesprawnego ogrzewania nadal istnieje i nie zostanie w konkretnie określonym czasie usunięty. Niechętnie zdjąłem płaszcz i rzuciłem go na zakurzone oparcie fotela. Napełniłem czajnik, nasypałem kawy do krzemionkowego kubka i oparłem się  ścianę. Ogarnęła mnie znajoma niemoc, brak motywacji do podjęcia jakiegokolwiek działania.
- I co? Czekasz na bożą litość?
Musiałem zakłócić strukturę ciszy. Nawet ja posiadam ograniczoną zdolność znoszenia samotności.
Obserwacja czajnika nie przynosiła żadnego pożytku. Wyszedłem przed drzwi i otworzyłem skrzynkę na listy nie spodziewając się niczego szczególnego.
Po raz kolejny rutyna została przełamana. Pamiętał o mnie ktoś inny niż policja. Wyjąłem kopertę z namaszczeniem i odwróciłem, by zobaczyć imię adresata.
- Kurwa- zakląłem, głośno wciągając powietrze. – Panie Boże drwisz ze mnie?
 John Reed postąpił całkiem sprytnie i nie podał swojego adresu.
Zastanawiało mnie, jak wszedł w posiadanie mojego.
Stałem na klatce schodowej i kompulsywnie obracałem list w dłoniach, zanim zdecydowałem się wrócić do mieszkania. Przypomniałem sobie o kawie, która czekała na blacie. Przysiadłem na kancie kuchennego stołu i otworzyłem list.  Nie miałem nic do stracenia. Rozłożyłem kartkę, czytałem jego odręczne pismo.


Panie Young ,


chciałbym rozpocząć właściwie całą procedurę powitania Pana i przeprosić za formę naszego pierwszego i, niestety, jedynego spotkania. Na  kartce, którą Panu zostawiłem znajdują się prawdziwe, aktualne dane.  Proszę się nie krępować i dzwonić o każdej dogodnej dla Pana porze.
Zastanawia się Pan zapewne dlaczego podjąłem próbę skontaktowania się w ten staroświecki sposób. Wyjaśnienie jest znacznie bardziej prozaiczne, niż mogłoby się wydawać. Uznałem, że postąpiłem z Pańskim ciałem zbyt, powiedzmy, brutalnie i myśl o ewentualnych uszczerbkach na Pana zdrowiu poważnie mnie zaniepokoiła. Sprawiał Pan wrażenie osoby doświadczonej w kontaktach męsko-męskich, a zatem wie Pan zapewne o odpowiednim przygotowaniu do współżycia. Zmuszony jestem jednak przyznać, że seks z Panem był najbardziej perfekcyjną odmianą bliskości, jakiej miałem szansę doznać.
Wywnioskowałem również, że sadomasochizm spełnił Pańskie oczekiwania. Nie jest moim zamiarem narzucanie się Panu, zaryzykuję jednak złożenie pewnej niewinnej propozycji. Chciałbym zaoferować możliwość zmienienia Pana obecnego miejsca zamieszkania i wprowadzenie się do mojego lokum w tempie przyspieszonym. Jestem w stanie zapewnić Panu utrzymanie w zamian za przysługę, niezbyt zresztą wymagającą. Proponuję spotkanie w neutralnym miejscu w celu podjęcia ostatecznej decyzji. Czy jest Pan dyspozycyjny jutro pomiędzy szesnastą a osiemnastą? Niech owym neutralnym miejscem będzie kawiarnia na Greenwich Avenue. Liczę, że moja propozycja spotka się z entuzjastycznym przyjęciem z Pańskiej strony.
                                               Pozdrawiam,
J. Reed

PS.: Pominięcie własnego adresu było celowym zabiegiem, Panie Young. Doskonale zdawałem sobie sprawę, jak bardzo pobudzi to Pana do myślenia, skąd mam Pański.

Nie mogłem wykonać żadnego ruchu. Wszystko w moim ciele krzyczało, że dopiero teraz sprawy przyjęły zły obrót. Pieprzony sadysta wiedział, gdzie mieszkam, a ja nie miałem pojęcia jak wygląda jego twarz. Mimo to, byłem zaciekawiony. Obudziła się we mnie zdrowa, ludzka ciekawość. Wygrzebałem telefon z torby i wybrałem numer  Johna Reeda. Słyszałem, oprócz sygnału w uchu, bicie własnego serca. Zacząłem przechadzać się po pokojach, nie mogłem usiąść i czekać w spokoju.
Po długich, ciągnących się sekundach odebrał.
- W czym mogę pomóc?
Głos Johna Reeda brzmiał inaczej niż w hotelu. Był zimny.
- Dzień dobry – zacząłem, nieprzekonany do tego, co zrobiłem – nazywam się…
- Matthew Young, zgadza się?
- Tak. – odparłem. – Widzi pan, nie mam obecnie zbyt dużo czasu do rozdysponowania, dzwonię więc jedynie po to, by potwierdzić chęć spotkania się z panem.
- Doprawdy? – zaśmiał się. – Spodziewałem się raczej, że pana przestraszę.
I masz całkowitą rację, panie Reed, pomyślałem.
- Czas i miejsce są w porządku. Będę tam o umówionej godzinie. – wyrzuciłem z siebie i fala gorąca rozlała się po moim ciele. – Jak pana rozpoznam?
- Nie będę wyróżniał się kompletnie niczym, ale gwarantuję, że poczuje pan, że to ja.
 Chciałem już odłożyć słuchawkę, zakończyć rozmowę i spokojnie przemyśleć swoją decyzję.
- Przepraszam, ale muszę się pożegnać. – siliłem się na stanowczy ton, choć moje starania nie znalazły odzwierciedlenia w rzeczywistości.
- Rozumiem, panie Young. W takim razie czekam na nasze jutrzejsze spotkanie.
Rozłączyłem się. Opadłem na krzesło, przeczesałem włosy drżącą dłonią. Nie wierzyłem, że jestem na tyle głupi, żeby próbować w jakikolwiek sposób go poznać. Boże, chyba naprawdę doświadczałem w tej chwili zapomnianego uczucia zakochania. Jedynym problemem tego stanu była jego niewłaściwość i znaczne wybieganie poza normy. Miałem po raz kolejny zostać cholerną zabawką? Ba, prywatną kurwą!
Zastanawiałem się, gdzie zgubiłem swoją godność. Co, do kurwy nędzy, poszło w złym kierunku? Starałem się zapomnieć o wszystkim, co miało powiązanie z Reedem.
Poszedłem do łazienki i nachyliłem się nad umywalką.
- Jesteś taki durny – powiedziałem – całkowita parodia człowieka.
Puściłem wodę i słuchałem jej szumu. Zimne krople pryskały na moje kościste dłonie.
- Powinieneś pójść w końcu do tego spożywczaka – spojrzałem na odbicie w lustrze i zaśmiałem się. Nie potrafiłem zadbać o siebie, a angażowałem się w gównianą, zmyśloną miłość. Podejrzewałem, że jeśli kiedykolwiek Bóg się pomylił, to ja byłem tym błędem. W każdym razie wszystko na to wskazywało.

4.

Całą noc siedziałem w fotelu i paliłem ruskie papierosy, które nabyłem w ilości hurtowej po całkiem okazyjnej cenie. Byłem z siebie dumny. Postanowiłem się za to nagrodzić. Sięgnąłem po telefon i zadzwoniłem do szefa.
- Dzień dobry – bąknąłem, powstrzymując odruch ziewania – chciałem powiedzieć, że nie mogę się dzisiaj pojawić na zmianie. – Nie, nie. Po prostu nie najlepiej się czuję. Jutro powinienem być. – Dziękuję. Do widzenia.
Należy mi się. Jeden dzień beze mnie nikomu nie zaszkodzi. Poza tym miałem przecież ważne spotkanie. Dziś wszystko się wyjaśni. Dziś konfrontuję swoje wyobrażenia z rzeczywistością. Podniecenie wymieszało się ze strachem i ta mieszanina wprowadziła mnie w paskudny stan niemocy. Podciągnąłem kolana pod brodę i siedziałem skulony w śmierdzącym kurzem fotelu. Powinienem wyprasować koszulę, spodnie, zrobić cokolwiek.
Nie… Nie szedłem, cholera, na randkę tylko chciałem wyjaśnić pewne dyskusyjne kwestie. Nastolatki- to oni chodzą na randki, ja jestem dorosłym, pracującym mężczyzną. Płacę podatki, sam sobie na chleb zarabiam i nie mam  czasu na romanse.
Wstałem i podszedłem do szafy. Otworzyłem jedno skrzydło drzwi i omiotłem wzrokiem jej zawartość. W kącie wisiał garnitur i miałem cichą nadzieję, że nie był za mały. Przymierzyłem. Przesiąkł zapachem wilgotnego drewna, nieco wyblakł. Był za luźny. Najwyraźniej fakt, że schudłem aż tak bardzo umknął mojej uwadze.
Przypomniałem sobie, że lodówka od dwóch dni stoi pusta. Miałem dostatecznie dużo wolnego czasu, żeby w końcu iść do sklepu. Wyjąłem portfel z kieszeni płaszcza i odliczyłem potrzebną sumę. Na dzisiejsze spotkanie z Johnem Reedem zostało mi piętnaście dolarów.
- Jesteś, chłopie, w beznadziejnej sytuacji – zagadałem i zabrałem leżącą na stole reklamówkę.
Zamknąłem drzwi, wyszedłem na zimny korytarz, który zawsze pachniał tak samo. Grzybem, przypalonym mięsem i papierosami. Spojrzałem na skrzynkę pocztową, w której wczoraj znalazłem list, o dziwo, niebędący mandatem. Chciałem przywołać w pamięci naszą rozmowę, ale coś blokowało mi dostęp do tego wspomnienia. Wsadziłem dłonie w kieszenie spodni i zszedłem po wydeptanych schodach.
Nienawidziłem tego sklepu, pod którym co noc zbierały się grupki chłystków i robili zupełnie zbędny hałas. Dzisiaj byłem jednak wdzięczny, że tu jest i nie muszę zapuszczać się nigdzie dalej.
Wybrałem najtańsze, niezbędne do przeżycia produkty i stanąłem w kolejce ignorując każde spojrzenie, jakie na mnie padło. Wiedziałem, że z wyglądu bliżej mi do ćpuna niż kelnera. Ilekroć przyglądałem się sobie, zadziwiała mnie siła ludzkiego ciała, choć byłem w pełni świadomy, że w moim przypadku ta siła już od dłuższego czasu działa na rezerwie.
- Dwadzieścia jeden siedemdziesiąt trzy – powiedziała kasjerka z nieprzytomnym wyrazem twarzy. – Chce pan reklamówkę?
- A widzi pani, co tu trzymam? – pomachałem jej przed oczami wymiętoszoną plastikową torbą.
- Czyli nie?
- Gratulacje! – krzyknąłem. – Jest pani niesamowicie bystra. Naprawdę nie wiem, co pani robi na kasie.
Jej pulchne policzki przybrały identycznie czerwoną barwę, jak uszy. Cieszyłem się, że w taki nieszkodliwy dla siebie sposób mogłem rozładować całe gnieżdżące się we mnie napięcie.
- Reszty nie trzeba – rzuciłem dwadzieścia dwa dolary i odwróciwszy się na pięcie ruszyłem w kierunku drzwi. Byłem jeszcze bardziej dumny z siebie. Trzymałem pełną torbę w objęciach. I pieniądze i jedzenie to cholernie nietrwałe rzeczy. Żałowałem tych dwudziestu siedmiu centów, które pod wpływem chwili zostawiłem na zmarnowanie u tej tępej dziewczyny. Stanąłem przed obdrapanymi drzwiami mojego mieszkania. Mimowolnie zerknąłem na skrzynkę pocztową. Była pusta. Najważniejszy list czekał na mnie na stoliku koło łóżka, złożony w kopercie. List napisany przez niego własnoręcznie.
Wpadłem do przedpokoju i pobiegłem sprawdzić, czy rzeczywiście jest tam, gdzie go zostawiłem. Wyjąłem kartkę i delikatnie rozłożyłem. Wpatrywałem się w kształtne litery i uporczywie starłem się nie czytać treści. Chciałem po prostu patrzeć. Podziwiać go.
Nie mogłem dłużej odwlekać przygotowań do naszego spotkania. Wsadziłem list z powrotem do koperty.
 Rozpakowałem zakupy i stwierdziłem, że jestem odpowiedzialnym dorosłym. Zrobiłem to, co każdy dorosły człowiek robi z poczucia obowiązku.
Poczułem wibracje telefonu w kieszeni. Jeśli wygasła mi ważność konta, to fundusze na dzisiejszą kolację będę musiał przeznaczyć na doładowanie. Niezbyt optymistyczna perspektywa.
- Panie Young, czekam na spotkanie z Panem. Mam nadzieję, że Pańskie plany nie uległy zmianie. J. Reed – odczytałem.
Odłożyłem telefon na stół. Wolałem, żeby wiadomość była tą informującą o niskim stanie konta. Byłbym przynajmniej spokojny.
Czułem,  jak moje serce obija się boleśnie o żebra. Oparłem się o ścianę, rozkoszując się jej zimnem. Zostały mi cztery godziny do uwolnienia się od wszelkich niejasności.
Siedziałem na rozchybotanym stołku i nie mogłem zmusić się do jedzenia. Kula w moim gardle rosła i przesuwała się w kierunku żołądka. Odepchnąłem do siebie talerz i wziąłem łyk kawy, mając nadzieję, że jej gorzki smaki i kofeina przywrócą mi namiastkę chęci do działania. Wskazówki zegara, które zdawały się poruszać znacznie szybciej niż zazwyczaj, motywowały mnie jednak lepiej. Wstałem i poszedłem do łazienki. Zdjąłem z suszarki czarną koszulę, wyprasowałem i założyłem. Miała za długie rękawy i wyglądałem w niej jeszcze bardziej niezdrowo. Przypomniawszy sobie stęchły garnitur, wolałem pozostać przy tej opcji.
Rozebrałem się i wgramoliłem pod prysznic. Wyczułem dłonią nierówność szramy na boku. Odwróciłem się do lustra i podziwiałem ją. Była bledsza niż wczoraj, ciągle jednak zauważalna. Uśmiechnąłem się, zadowolony z siebie.
Przeczesałem mokre włosy dłonią i zapiąłem koszulę. Założyłem zaprasowane na kant spodnie i uznałem, że nadszedł dzień, w który mogę pokazać się szerszej publice. Ubrania były na tyle luźne, że zamaskowały wszystkie chorobliwie wystające kości. Czarna mucha domknęła całość. Stanąłem przed wiszącym lustrem i przybrałem sztuczną pozę.
- Dlaczego nie mogę tak, kurwa, wyglądać, kiedy idę do roboty? – rzuciłem i westchnąłem teatralnie. – Może dostawałbym większe napiwki.
Czułem się nadzwyczaj dobrze. Myślałem, jak on będzie wyglądał. Założy garnitur czy zwykły t- shirt? Jak go poznam? Byłem ciekaw czy Reed o mnie myślał, bo ja myślałem o nim stanowczo za dużo.

5.

Skasowałem bilet i stanąłem jak najbliżej drzwi. Usiłowałem przysunąć się do uchylonego okna i ignorować napierające na mnie z każdej strony ciała. Włożyłem dłoń do kieszeni i trzymałem ją na portfelu, w którym znajdowało się moje ostatnie piętnaście dolarów. Jeśli przyjadę wcześniej, zahaczę o bankomat, jeśli nie moja kolacja ograniczy się do kawy i gratisowego ciasteczka. Według zegarka miałem jeszcze prawie całą godzinę.
Tłum wypchnął mnie z pojazdu na niemniej zaludniony przystanek. Wygładziłem pieczołowicie wyprasowaną koszulę i ruszyłem przed siebie, rozglądając się za bankomatem. Znalazłem jeden i zwątpiłem, czy chcę wiedzieć ile mam oszczędności. Zaryzykowałem i wsadziłem kartę do czytnika. Pięćdziesiąt dwa dolary.
Wypłaciłem pięćdziesiąt i zawiedziony patrzyłem na komunikat ‘ na koncie pozostało: dwa dolary ’. Schowałem sumkę do portfela i odszedłem od maszyny.
Dystans między mną a kawiarnią zmniejszał się zbyt szybko. Starałem się zwolnić, ale zdawało mi się, że idę coraz prędzej. O piętnastej czterdzieści siedem stałem przed umówionym miejscem. Szklane drzwi rozsunęły się i było za późno, by cokolwiek zmieniać. Wszedłem.
Rozglądałem się po sali, szukając kogoś, kto mógłby być Johnem Reedem. Telefon w mojej kieszeni znów zawibrował. Przeczytałem wiadomość, według której miałem podejść do kelnera i zapytać konkretnie o Johna Reeda.
Kelner, nie czekając, aż ja się zdecyduję, ruszył w moim kierunku.
- Przepraszam, szuka pan kogoś? – zapytał.
- Tak – odpowiedziałem niepewnie. – Johna Reeda.
- Proszę za mną.
Poszedłem, pomimo że każda komórka w moim ciele krzyczała, że to ostatnia szansa, żeby się wycofać. Nie wykorzystałem jej. Wszedłem za mężczyzną po schodach do cichego pomieszczenia. Powietrze było szare do dymu papierosów, które pachniały znacznie lepiej niż moje ruskie.
- Stolik naprzeciw balkonu, panie Young. – odparł kelner i ukłonił się.
Nie miałem nawet ochoty zapytać go, skąd zna moje nazwisko.
On tam siedział, tyłem do pustych stolików. Ogarnęło mnie przerażenie i poczucie oderwania od całości, od tego, gdzie niedawno się znajdowałem.
- Jak długo będzie tam pan stał? – odezwał się pierwszy.
- Przepraszam, ale nie wiem, co powinienem zrobić w tej sytuacji. – bąknąłem.
Wstał, zgasił papierosa i wyszedł na balkon. Podparł się o balustradę. Milczał. Chciałem do niego podejść, zobaczyć, jak wygląda z bliska.
Uznałem, że dłuższe czekanie nie ma sensu. Starałem się iść cicho, powoli. Odniosłem wrażenie, że zbliżam się do dzikiego zwierzęcia, które w każdej chwili może zaatakować. Doszedłem do wyjścia na balkon i zatrzymałem się. Powstała bariera, której nie chciałem przekroczyć.
- Nie jest pan tak wylewny, jak wydawał się pan być, Young – po raz kolejny to on przerwał ciszę.
Wiedziałem, że temat tamtej nocy mnie nie ominie.
- Podejrzewam, - kontynuował – że na pańskie zachowanie wpłynęło wtedy wiele innych czynników. Zaskoczył mnie jednak fakt, że już za pierwszym razem trafiłem na osobę, która tak dobrze wpisywała się w moje kanony. Zdaje się, że ja panu również przypadłem do gustu.
Odwrócił się i wolno kroczył w moją stronę. Wstrzymałem oddech. Przeszył mnie spojrzeniem chłodnych, władczych oczy. Nigdy nie widziałem tak intensywnej zieleni.
- Zapraszam, niech pan usiądzie – przysiadł na miękkim fotelu, a ja poszedłem w jego ślady. – Proszę powiedzieć mi coś o sobie.
- Wydaje mi się, że to ja powinienem zadać panu podobne pytanie – wyrzuciłem z siebie,  zanim pomyślałem, co robię. – Pan wie o mnie praktycznie wszystko, ja o panu nie wiem nic.
Obrócił lekko głowę w moją stronę. Jego brązowe włosy zaczesane do tyłu przyjęły promienie słońca i lekko zalśniły. Miał na sobie frak z dokładnie zawiązaną czarną muchą. Spojrzałem na swój nieudolny węzeł.
Był blady, ale nie tak chorobliwie, jak ja. Ja wyglądałem jak ćpun bez pieniędzy, on z kolei jak przypominał bezwzględnego władcę. I tak miałem ochotę wobec niego postępować. Jak sługa wobec władcy.
- Racja – uśmiechnął się lekko po kolejnej chwili ciszy. – Wie pan, jak się nazywam. Dodam jeszcze, że jestem zarządcą i właścicielem kilku hoteli i restauracji. Na razie tyle musi panu wystarczyć. – przerwał i przyglądał się mojej reakcji.
Jego słowa brzmiały ostatecznie. Nie miałem odwagi dopytywać.
- Czy myślał pan nad ofertą, jaką złożyłem w sowim liście?
- Cóż, nieszczególnie – przyznałem.
- Czas najwyższy, by podjął pan jakieś kroki, panie Young.
Lustrowałem go wzrokiem znacznie bardziej natarczywie, niż zamierzałem. Nie wydawało mi się bynajmniej, by mu to przeszkadzało. Zdawał się czerpać przyjemność z bycia podziwianym. Był piękny, a pięknych mężczyzn się podziwia. Przekroczył wszystkie moje oczekiwania. Tworzył doskonałą całość,  wszystko w nim uzupełniało się. Nie było luki zostawionej na jakiekolwiek potknięcia. Obudziła się we mnie uśpiona potrzeba kontaktu, chciałem go dotknąć, przyłożyć dłoń do idealnie zarysowanej linii żuchwy pokrytej trzydniowym zarostem, pogłaskać grzbiet szczupłej dłoni, której każde ścięgno widoczne było pod cienką skórą. 
- Czy doczekam się odpowiedzi? – uniósł brew w geście zniecierpliwienia.
- Nie mogę podjąć takiej decyzji bez jej wcześniejszego przemyślenia – na ułamek sekundy powróciło do mnie zdroworozsądkowe myślenie.
- Nie będę długo czekał – rzucił i zapalił cygaro. – Uważam, że proponuję korzystne warunki. Nie wiem, czy ktokolwiek inny zgodziłby się utrzymywać dorosłego mężczyznę, zagwarantować  mu mieszkanie w zamian za naprawdę niewymagającą wysiłku usługę. A szczególnie nie nadwyrężającą dla kogoś w tak młodym wieku, jak pan.
- Zdaje mi się, że wcześniej określił to pan jako przysługę, nie usługę – spróbowałem przejąć kontrolę nad rozmową, choć czułem, że nawet jeśli dostanę namiastkę dominacji utracę ją zanim dobrze wykorzystam.
- Nie mogłem określić wszystkiego wprost, sam pan rozumie – zaśmiał się – działa tu naprawdę prosta psychologia. Podejrzewam, że nie byłby pan tak skory do zjawienia się tutaj, gdyby wiedział, co kryło się pod niewinnym słowem ‘ przysługa’.
Zaczynałem kojarzyć fakty i sklejać je w mniej lub bardziej spójną całość. Reed nie przerywał swojego monologu.
- Łączy nas zupełnie nietypowa więź. Jesteśmy dla siebie praktycznie obcymi osobami, lecz i ja wiem coś  na pana temat i pan wie coś na mój. Coś, czego nie powinny wiedzieć o sobie obcy ludzie. Tak więc naszą relację można chyba przenieść na wyższy poziom, nie sądzi pan? Kolejną  kwestią jest to, że ja daję panu coś, czego sam pan sobie nie da i odwrotnie. Perfekcyjnie się w tym wypadku uzupełniamy.
- Czy mógłby pan przejść do meritum sprawy? – natychmiast pożałowałem, że tym razem odważyłem się odezwać.
Reed wstał i wolno podszedł do mojego fotela. Nachylił się nade mną i szepnął:
- Nieładnie jest przerywać, kiedy ktoś starszy mówi. Bardzo nieładnie.
Oparł skórzanego buta na moim kroczu i znów nachylił się ku mojej twarzy. Obcas boleśnie ugniatał członka, a Reed polizał mnie po zapadnięty policzku .
- Wiem, proszę pana, że takie zabawy to coś w pańskim stylu – szeptał i leniwie rozwiązywał niezgrabny węzeł mojej muchy.  – Miał pan jakieś problemy? Być może pańscy rodzice również postanowili przekroczyć granice ramowej i powszechnie uznawanej seksualności człowieka? Co też oni musieli robić na pana niewinnych oczach, że wyrosło im coś takiego.
Czułem owo znajome ciepło zwiastujące nieszczęście. Zajmowało  coraz większy obszar, wkraczało na lędźwie, doprowadzało mnie do istnego szaleństwa.
- Nie boi się pan, że ubrudzi swoje jakże szykowne ciuchy? Może dla bezpieczeństwa i ochrony resztki godności, jaka panu pozostała, pozbędziemy się ich?
Nie miałem siły wydobyć z siebie pojedynczego słowa. Koncentrowałem się na rozkoszy i jednoczesnym poczuciu upokorzenia. Reed zastąpił twardy obcas dłonią i coraz bardziej gwałtownie pieścił moje jądra. Nie powstrzymywałem jęków, które spazmatycznie wyrywały mi się z gardła.
- Widzi pan, panie Young, jest pan najzwyklejszą dziwką, chociaż one przynajmniej wezmą pieniądze zanim zaczną się pod kimś wić i jęczeć. A pan? Poddał się bez żadnej walki. Podejrzewam, że jeśli podetknąłbym panu mojego kutasa, nie zawahałby się pan ani chwili i ochoczo wziął go do buzi, jak grzeczny chłopiec. Nie mam  racji?
Ledwo słyszałem, o co się zapytał. Byłem zajęty rytmicznym poruszaniem biodrami i próbami kontroli nad własnym ciałem, co z każdym kolejnym jego słowem i ruchem było coraz trudniejsze. Nienawidziłem go, ale nie dopuszczałem myśli, że mógłby to być ktoś inny. Nienawidziłem jego słów i nie wyobrażałem sobie, że mógł mnie tak zafascynować. Wszystko to zachodziło jednocześnie, zazębiało się, a ja powoli się poddawałem. Dowód na to, co teraz było jedynie ponownie  potwierdzane, dostałem tamtej nocy.
- I jak, panie Young, namyślił się pan?  - ciepły oddech Reeda łaskotał mnie w kark. – Chce pan ze mną mieszkać czy nie?
Jego język wdarł się w moje usta, penetrował je, dusił ostatnie jęki i westchnienia .
- Tak! – wykrzyczałem i moim ciałem wstrząsnął ekstatyczny dreszcz. Reed klęknął i polizał plamę spermy, która przebiła się przez materiał moich spodni.
- Cieszę się – wyszeptał – bardzo się cieszę.
Wstał, naciągnął zagięcia na koszuli , po czym dodał:
- Zobaczy pan, jak miło będziemy razem spędzać czas. Taki masochista to skarb.
Pierwszy raz usłyszałem to zupełnie wprost. Bez zbędnych ceregieli użył tego słowa. Masochista.
Dokładnie taka jest nasza relacja. On jest władcą, ja jestem sługą.
On jest tym cholernym sadystą, a mnie przypadła rola małego masochisty.
- Ubierz się – usłyszałem, kiedy podejmowałem ostatnie próby skupienia myśli. – Wyślę kogoś po twoje rzeczy. Jedziesz do mnie.

Zapiąłem spodnie i wytarłem resztki nasienia serwetką. Wiedziałem, że teraz zawsze będzie się do mnie zwracał w trybie rozkazującym.

Panie Tato, tak bardzo chciałbym latać…

Jak zdążyłam na początku zaznaczyć, nie lubię ograniczeń. Szczególnie w zakresie własnej głowy i tego, co się w niej dzieje. Tak więc, nieco smutne, w moim odczuciu, opowiadanko o ojcostwie.
Miłego czytania, Kochani...
~ Cynthia


     - Do widzenia, panie Russel.
- Tak, tak. Do widzenia.
 Zamknąłem drzwi kancelarii i jestem wolny. Nareszcie. Teraz tylko złapać taksówkę i kierunek- dom. Wyszedłem przed budynek, rozejrzałem się dookoła i rozczarowany stwierdziłem, że dziwnym trafem na parkingu nie ma żadnego pojazdu.
- Fuck! – Krzyknąłem i zamachnąłem się teczką na parkometr. Dlaczego on nie ma takich problemów? – Cudownie. Cały dzień w robocie i nie ma mi kto tyłka podwieźć
- Jak pan chce, to mam latawiec. Mogę panu pożyczyć.- Powiedział ktoś stojący za moimi plecami.
- Cóż, dzięki za ofertę, ale jak niby miałbym latawcem wrócić do domu?- Udając, że jestem pochłonięty szukaniem w teczce czegoś niezmiernie ważnego, nie oglądałem się nawet na osobę stojącą za moimi plecami.
- No normalnie. Mówi mi pan gdzie mieszka, wsiada na latawiec, a ja proszę wiatr, żeby pana zabrał do domku.- Odpowiedział mi tonem sugerującym, że tłumaczy komuś wyjątkowo opornemu najnormalniejszą rzecz pod słońcem.- Jak się bardzo ładnie poprosi i jest się grzecznym i miłym to wiatr posłucha.
 Ciekawość zwyciężyła. Ukradkiem spojrzałem do tyłu i ujrzałem chłopca. Na oko osiem lat, podarta kurtka, przetarte buty, dziurawe jeansy. Stał, i ściskając w malutkiej rączce fioletowy latawiec, wpatrywał się we mnie. Jego oczy… Tak nienaturalnie niebieskie. Zupełnie nie pasowały do całokształtu.
- A ty, młody, nie powinieneś być już w domciu?- Zapytałem, gdy tylko otrząsnąłem się z szoku. Jego oczy. To przez nie.- Mamusia będzie się martwić.
- Nie będzie. – Odparł maluch, po czym zadarł główkę i skierował spojrzenie w nocne niebo.- Mamusia siedzi teraz z Bozią i tatusiem i patrzy, czy jestem dobry. Bo jak będę niegrzeczny, to Bozia i aniołki się zdenerwują. A ja nie chcę, żeby byli na mnie źli.
- Przykro mi. – Bąknąłem po nieznośniej chwili milczenia. – Może w ramach przeprosin mógłbym zabrać cię do wesołego miasteczka? Jest tutaj niedaleko.
- Pani Samson mi nie pozwoli.- Wydukał i wbił wzrok w pozdzierane czubki bucików.
- W takim razie pójdziemy do pani Samson i poprosimy razem, co?
Mały nieśmiało przytaknął. Wyciągnąłem do niego dłoń, a on natychmiast ją chwycił. Nigdy nie zrozumiem dziecięcej ufności.
- Jak ma pan na imię? – Pierwszy odważył się zadać pytanie, za które ja cholernie długo się zabierałem.
- Mark. Możesz do mnie mówić jak chcesz.
- Ja jestem Jack. Jack Burrow. Mogę mówić do pana „ tata”?
- Ja… Cóż, nie spodziewałem się takiego pytania. – No właśnie. Nie spodziewałem się, a jestem już za stary na spontaniczność. Każda odpowiedź musi być przemyślana.- Nie wiem, czy będzie to okay wobec pani Samson. Skoro ona jest twoją…
- Ona nie jest moją mamą, proszę pana.
- Nie mów tak. Byłoby jej przykro, gdyby się dowiedziała, jak o niej mówisz. – Miałem jednak dziwne przeczucie, że pani Samson wcale nie ubolewałaby nad słowami Jacka.
- Wolałbym mieszkać z panem. – Zatrzymał się i skrzyżował rączki w geście protestu.
- Przecież mnie nie znasz.- Powiedziałem to, co wydało mi się najbardziej zdroworozsądkowe.
- Ale pan wygląda jak dobry tata. – Odburknął. – Tu mieszka pani Samson.
Mały stanął przed kamiennicą pokrytą jakimiś bohomazami. Świetne lokum dla dzieciaka, pomyślałem. Zaprowadził mnie pod numer pięć i przekręcił brudną klamkę. Ta szczęknęła głośno i z otwartych drzwi uderzył we mnie odór resztek jedzenia i przesiąkniętych potem ubrań.
- Gdzie ty się wałęsasz po nocy, gówniarzu?
W obdartym z tapety holu stała pani Samson. Odtrąciła nogą pustą butelkę po tanim winie i zataczając się podeszła do Jacka. Chwyciła go za włosy i mocno pociągnęła. Nie pisnął, nie zaprotestował. Odniosłem wrażenie, że to jego codzienność. Nie mogłem stać bezczynnie.
- Pani Samson, proszę przestać. – Podbiegłem do chłopca i wślizgnąłem się między nich, osłaniając go własnym ciałem.
-A ty co, kurwa? Z opieki społecznej? Ten bachor i tak nie ma dokąd pójść.
- Nie jestem z opieki. – Odrzekłem najspokojniej jak mogłem.- Chciałem jedynie zapytać, czy nie ma pani nic przeciwko, żebym zabrał Jacka do wesołego miasteczka dziś wieczorem.
- Nie obchodzi mnie, gdzie go, kurwa zabierasz. – Bełkotała, szukając resztek wina w butelkach rozstawionych po przedpokoju.- Mam w dupie czy w ogóle wrócicie.
Uznałem tą odpowiedź za przyzwolenie i to wyjątkowo dobitne. Wziąłem małego na ręce i zanim przekroczyłem próg meliny pani Samson, butelka przeleciała koło mojej głowy i rozbiła się na przeciwnej ścianie.
- Do widzenia. – Rzuciłem na odchodne, mając nadzieję, że owo „ do widzenia” się nie spełni i nigdy tej kobiety nie zobaczę.
                                                                         ~*~
- Jack, kiedyś powiedziałeś, że chcesz ze mną mieszkać.- Zapytałem, czekając długo na dogodny moment. – Czy nadal chcesz?
- Jasne, tato!- Odparł chłopiec uśmiechając się szeroko.
Siedzieliśmy razem w McDonaldzie i świętowaliśmy dziewiąte urodziny Jacka. Od czasu pamiętnego spotkania z panią Samson, mały praktycznie mieszkał u mnie. Czułem, że tak powinno być, że to ja powinienem się nim opiekować i tylko ja się nadawałem.
-Wiesz, jest na to pewien sposób. Będziesz musiał pójść dzisiaj ze mną do kancelarii, okay?
- Yhy.- Powiedział, odpakowując drugiego cheeseburgera.
Skończyliśmy jeść, założyliśmy kurtki i szybko zadzwoniłem po taksówkę. Po mojej głowie ciągle krążyła myśl, że nie mam już czasu, że jest za późno i z adopcji nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, nikt normalny nie pozwoliłby dziecku mieszkać w takich warunkach. Moje szanse były realne. Chwilę później wysiedliśmy z auta i weszliśmy do ciepłego wnętrza mojej kancelarii.
- Jack, poczekaj na mnie chwilę, okay? W drugim pokoju jest komputer, możesz sobie pograć, jak chcesz.
Mały wspiął się po cichu na krzesło, które stało obok mnie i ucałował mój policzek.
- Kocham cię, tatku. - Wyszeptał. – Jesteś najlepszy na świecie.
Przytuliłem go delikatnie i pogładziłem jego przydługie włosy. Wtedy fakt, że będziemy mieszkać razem, że będę jego ojcem wydał mi się taki namacalny.
- Też cię kocham, Jack. A teraz zmykaj. – Powiedziałem odwracając głowę. Nie chciałem, by dostrzegł, że płaczę. – Później pójdziemy do salonu gier, co ty na to?
- Okay!
Wybiegł z mojego biura. Nawet ta czynność wydawała mi się być przepełniona radością. Chyba cieszył się tak jak ja.
Nie spodziewałem się, że szukanie paragrafów na panią Samson zajmie mi dużo czasu. W pół godziny skończyłem i poszedłem do pokoju, w którym bawił się Jack.
- Puk, puk. Wyłączamy komputer i zbieramy się.
- Tato, chodź.
Podniósł się szybko z fotela, chwycił mnie za rękaw i palcem pokazywał mi coś na monitorze.
- Piknik lotniczy? Pokaz lotników, możliwość lotu pod opieką instruktora. Chciałbyś pójść?-
Potakiwał zapalczywie.- Dobra, zobaczmy, kiedy cały ten piknik się odbywa. Sobota, dwudziestego trzeciego, czyli jutro. No, w takim razie trzeba będzie rano wstać, i dzisiaj pójść wcześnie spać, nie?
- To jedźmy już do domu.- Mały szarpał mnie za rękaw koszuli.- Nie do salonu gier, tylko do domu!
- Dobrze, dobrze. Już dzwonię po taxi.
Byłem taki szczęśliwy, kiedy powiedział o moim mieszkaniu, jako o domu. Jedźmy do domu. Jedźmy do miejsca, gdzie mieszkam, ale ty czujesz się w nim bezpiecznie.
                                                                     ~*~
- Tato, kupisz mi watę cukrową? Albo hot- doga!
Trzymałem Jacka za rękę, w obawie, że się gdzieś zapodzieje. Krążyliśmy między stoiskami, jedliśmy słodycze. Robiliśmy wszystko to, co ojciec z synem może robić na pikniku lotniczym. Ostatnia przeszkoda, która nas dzieliła, miała zostać usunięta za dwa tygodnie. Termin rozprawy wypadał w dniu moich urodzin i wtedy miałem otrzymać najlepszy, utęskniony prezent. Papier potwierdzający, że ja jestem opiekunem Jacka, że może mówić do mnie
 „ tato”.
- Hej, młody, nie chcesz zobaczyć tego symulatora lotu?- Zapytałem.
- Symu- co?
- Symulatora, takiego sprzętu, dzięki któremu będziesz mógł poczuć się jak pilot Boeinga.
- Tak! Ale chodź ze mną. – Tupnął i nadąsał się.
- Oczywiście, że z tobą pójdę, synku.
Po raz pierwszy powiedziałem do niego „synku”. Patrzyłem, jaką radość sprawia mu cała ta zabawa, odskocznia od codzienności. I samo to patrzenie na jego uśmiech powodowało, że chciałem przyspieszyć czas. Wyobrażałem sobie koniec rozprawy, nas wsiadających razem do taksówki, jadących do domu, który był naszym domem. Nie moim, tylko naszym.
Wychodząc z symulatora, Jack zobaczył wielki sterowiec z reklamą szkoły lotniczej i informacją o lotach z instruktorem odbywających się na tym pikniku. Rozejrzeliśmy się dookoła i namierzyliśmy obszar, gdzie startowały i lądowały małe awionetki. Mały chwycił mnie za rękę i zaciągnął pod barierki.
- Tato, ja też chcę!- Powtarzał, skubiąc guziki mojego płaszcza.- Też chcę! Też chcę! Też chcę!
Nie wiedziałem, dlaczego byłem niepewny. Coś podpowiadało mi, że raczej nie powinienem się zgodzić.
- Tatooo… Proooszę!
- Ale tylko jeden lot. I to awionetką, nie żadnym odrzutowcem, zrozumiano.
- Tak jest, panie pilocie!- Zasalutował, nieco niezdarnie i uśmiechnął się. Wtedy zauważyłem, że nie ma mlecznej jedynki.
- Chyba nie ja tu jestem pilotem.- Roześmiałem się i poczochrałem mu włosy. – No, chodź. Staniemy w kolejce.
Kolejka poruszała się wyjątkowo leniwie, miałem więc dużo czasu na myślenie. Ułożyłem całą listę argumentów, jakich mogę użyć przeciwko pani Samson, zaplanowałem jak spędzimy pierwszy wspólny weekend po rozprawie. A Jack czekał cierpliwie i przyglądał się ludziom, którzy już odbyli swój lot.
- Dzień dobry, witamy na szesnastym pikniku lotniczym. Proszę pokazać dowód tożsamości.-
 - Wzdrygnąłem się, kiedy ktoś brutalnie przywrócił mi kontakt z rzeczywistością. – Dziękuję. Proszę tutaj, do maszyny numer trzy.
Dzięki Bogu awionetka była akurat wolna.
- Tatku, nie polecisz ze mną? – Jack patrzył na mnie z nieukrywanym zawiedzeniem.
 - Nie, ja tu na ciebie poczekam. – Odparłem. – A teraz leć, panie pilocie.
Przyszedł instruktor z całym ekwipunkiem. Krótkie szkolenie, jak się zachowywać na pokładzie i mały leci. Patrzyłem, jak się uśmiechał, cały w skowronkach. Byłem szczęśliwy, że mogę być świadkiem takiej radości. Pomachałem mu na pożegnanie. Samolot wykołował i wzbił się powoli w powietrze. Podlatywał coraz wyżej, robił się mniejszy i zniknął. Widziałem go tylko wtedy, gdy przebijał się przez chmury. Podeszła do mnie jakaś kobieta, słodkim głosem zaproponowała, żebym skorzystał z jakiejś zniżki na męskie perfumy czy inne badziewie.
- Dziękuję, ale nie jestem zainteresowany. – Powiedziałem i odwróciłem się na moment w jej stronę.
- O Boże. – Wyszeptała i zakryła dłonią usta. Spojrzała w niebo.
Usłyszałem krzyk. Tłum ludzi zgromadził się na placu startowym samolotów. Wszyscy patrzyli w górę w zupełniej ciszy.
- Przepraszam, co się stało? – Zapytałem starszego mężczyznę stojącego najbliżej mnie.
- Wypadek. Któraś z awionetek była niesprawna. – Odpowiedział cicho.
- Wiadomo która? Jaki numer? – Złapałem go za ramiona i mocno nim potrząsnąłem. – Błagam, niech mi pan powie!
- Trójka.
Jack.
Rozejrzałem się nerwowo po niebie.
- Boże, coś spada! – Usłyszałem.
Nieduży punkcik rósł, zbliżał się coraz szybciej do ziemi. Huk. Płomień wystrzelił w niebo. Cisza.
Stałem sam wśród niczego nieświadomych ludzi. Kolejna anonimowa, nic nieznacząca ofiara. Kawałek mojego serca.
Wolno ruszyłem w kierunku zgliszczy maszyny.
- Proszę się odsunąć i nie utrudniać nam działań. – Wszystkie dźwięki docierały do mnie przez jakąś membranę. Stłumione. Nierealne. Odległe.
- Jack… - Wyszeptałem.
Patrzyłem, jak wyciągają ciała. Jedno małe, drugie większe. Spopielone, milczące, nieruchome. Martwe.
~*~
Nie było pogrzebu. Postawiono marny krzyż na miejscu wypadku i zapomniano. Poszedłem do niego po pracy.
- Jak się masz, Jack?
Dobrze, tatku. Spotkałem mamusię i pana Burrowa.
- Nie mów tak o swoim tacie, młody. – Pogroziłem mu palcem.
Ale to ty jesteś moim prawdziwym tatą.
- Mały głuptasie. – Zaśmiałem się i zapaliłem papierosa. Nigdy wcześniej tego nie robiłem.
Wszystko ucichło. Zostałem tylko ja i duszący dym. – Żegnaj, synku.
Wstałem, otrzepałem spodnie z ziemi i odwróciłem się tyłem do krzyża.
Tęsknię za tobą, tatusiu.
- Ja za tobą też.
Spojrzałem w ciemnogranatowe niebo i wyciągnąłem przed siebie rękę. Spadła na nią  kropla deszczu.
~*~

środa, 19 marca 2014

~The Song of a Lonely City.

Przepraszam z całego mojego ledwo bijącego ze zmęczenia serca, że tyle nie pisałam. Na szczęście i wena i czas powróciły! Odkładam matematykę i biorę wszelkie pisadła, jakie mam w domu. 

Notka o generalnym zamyśle opowiadania: po przestudiowaniu " Leksykonu dewiacji seksualnych" zabieram się za umysły masochistów i sadystów. I zawieram tu całą moją życiową filozofię. Dziękuję kochanym Czytelnikom.
~ Cynthia
1.
Kiedyś myślałem, że mogę coś zmienić. Z założenia każdy posiada pewną, mniej lub bardziej ograniczoną, moc decyzyjną. W pewnych kwestiach nie istnieje jednak pojęcie „ mocy decyzyjnej”. Ciało i umysł działają osobno, na własną rękę, a ty możesz jedynie próbować dostosować się do któregoś z nich. Mój przypadek jest chyba wyjątkowo ekstremalny.
- Długo nikt cię porządnie nie rżnął, co? – Mężczyzna stojący nade mną zdawał się odczuwać taką samą przyjemność z dręczenia mnie, jaką ja czułem z racji bycia dręczonym.
- Ma pan rację. – powiedziałem służalczym tonem. – Nikt nie sprawił mi wcześniej takiej przyjemności.
- Morda! – krzyknął, opryskując mnie kropelkami śliny. – Pozwoliłem ci coś mówić?
- Proszę o wybaczenie.
Leżałem na kamiennej posadzce w „ pokoju dla gości” podrzędnego klubu S&M. Facet, który się mną zajmował, był na tyle zorientowany w temacie, że założył mi na oczy opaskę. Nie wiedziałem, jak wyglądało pomieszczenie, w którym się znajduję, ani on.
- Twoja kobieta wie, co robisz po godzinach? – zapytał z pogardą.
- Nie mam kobiety. – odparłem. – Nie gustuję w nich.
- Aaa… - powiedział rozmarzonym głosem. – To by wiele spraw znacznie ułatwiło. Gdzie pracujesz?
- W restauracji na Piątej Alei.
- Chyba kiedyś cię odwiedzę, co ty na to?
- Nie miałem jeszcze okazji pana zobaczyć. – wyjęczałem najbardziej potulnie, jak potrafiłem.
- Nie martw się, na pewno mnie poznasz.
Krzyknąłem, kiedy bat smagnął mój pośladek. Piekący ból rozlał się po całym udzie. Powtarzałem sobie w myślach, że zupełnie mi się to nie podoba, że nie chcę, by mnie tak traktowano. Starałem się zmusić moje ciało do współpracy, choć spotykało się to jedynie z oporem. Ucisk w podbrzuszu rósł z każdym kolejnym uderzeniem. Jeśli teraz dojdę, to koniec. Otrzymam ostateczne potwierdzenie faktu, któremu od dawna próbowałem zaprzeczyć.
- I jak, podoba ci się? – mężczyzna podciągnął mnie za związane ręce do góry.
- Tak.
Skończył równie szybko, jak zaczął. Bez zbędnej czułości czy miłosnych rytuałów. Zaspokoił jedynie swoją czysto zwierzęcą potrzebę, a ja byłem przedmiotem jednorazowego użytku. Ani jemu, ani mnie nie zależało na bliskości. Musieliśmy dostać to, czego brakowało naszym ciałom. Coś, co nie każdy jest w stanie dać.  Nie należało zatem zbytnio wybrzydzać.
- Cóż, księżniczko, czas się zbierać. – powiedział, po czym rozplątał sznur, którym związał mi ręce na czas naszej zabawy.
Nie miałem siły lub odwagi podnieść się z podłogi i ubrać. Myślałem o tym, co przed chwilą się skończyło. Dlaczego on zachowywał się, jakby sadomasochistyczny seks z innym mężczyzną był czymś zupełnie niewykraczającym poza ogólnie przyjętą normę?
- Żegnaj, przyjacielu. Jeszcze się zobaczymy.
Wyszedł. Drżącymi dłońmi zdjąłem opaskę z oczu i rozejrzałem się po pomieszczeniu. Wydało mi się ładne. Nieco zaniedbane i przesiąknięte dymem tanich papierosów. Nie paliłem i nie potrafiłem pojąć, dlaczego ludzie to robią. Co im to dawało? To, co on mi dał?
- Ja pierdolę. – zakląłem. – Jestem obrzydliwy.
Wstałem i podszedłem do popękanego lustra wiszącego niepewnie na ścianie. Spojrzałem na swoje odbicie, nagie, zużyte. Ogarnęła mnie całkowita bezsilność. Nie miałem władzy nad samym sobą. Jak mogłem chcieć kontrolować cokolwiek innego? Zostałem z problemem sam, gdzieś na środku pustego pola i nie mogłem się nigdzie ruszyć. Nie było punktu startu, niczego, co wyjaśniałoby moje zachowanie.
Zmobilizowałem się do jak najszybszego opuszczenia tego miejsca. Chciałem zostawić w nim cząstkę siebie odpowiedzialną za cały brud. Pozbierałem ciuchy rozrzucone po pokoju i usiadłem na łóżku. Materac okazał się nieprzyjemnie miękki, poszewki poduszek i kołdra upstrzone były różnego rodzaju plamami. Nie wnikałem, z czego i na jakiej drodze powstały. Ciekawiło mnie, ilu ludzi w tym właśnie pokoiku w piwnicy otrzymywało tą koślawą namiastkę fizycznej jedności z innym człowiekiem. Ilu z nich było w podobnym położeniu, jak ja? Założyłem spodnie i wygładziłem większe zagniecenia. Kątem oka spojrzałem na drewnianą ramę i zawieszone na niej przyrządy. Wahałem się przez moment zanim zdecydowałem się podejść bliżej i przyjrzeć zakazanym przedmiotom. Znałem, czy raczej doświadczyłem działania, jedynie kilku z nich. Wziąłem pejcz i obróciłem go parę razy. Zacisnąłem prawą dłoń na rączce, wolną zaś wyciągnąłem przed siebie.
Smagnąłem skórzanymi rzemykami po posiniaczonej skórze, ale jedyne, co czułem, to ból. Żadnej przyjemności czy satysfakcji.
Skończyłem się ubierać i ostatni raz omiotłem pomieszczenie wzrokiem chcąc się upewnić, czy nie zostało nic, co mogłoby zdradzić moją tożsamość. Wszystko było w idealnym stanie. Wyszedłem, przekręciłem klucz w zamku i oddałem go barmanowi. Posłał mi głupawy uśmiech i zabrał się za wycieranie szklanek tłustą od brudu ścierką.
- Dobranoc. – rzuciłem na pożegnanie i, nie oglądając się za siebie, wypadłem na ulicę. Wszystko, co nie powinno opuścić budynku, zostało posłusznie w środku. Znowu byłem zwyczajnym sobą.
 Spojrzałem na zegarek. Była dwudziesta trzecia czterdzieści trzy i zostało mi siedem godzin do rozpoczęcia mojej zmiany w pracy. Mimowolnie przypomniałem sobie, że mój towarzysz nocnych uciech pytał o moje miejsce zatrudnienia. Co jeśli jutro przyjdzie? Skąd będę wiedział, że on, to on skoro nie miałem okazji go zobaczyć.
- Nie myśl o nim, do kurwy nędzy. – zdyscyplinowałem się.
Wybrałem okrężną drogę do domu i przekroczyłem jego próg znacznie później, niż obliczyłem. Powiesiłem płaszcz na rozchybotanym wieszaku, który pamiętał doskonale moje wczesne dzieciństwo i poszedłem do kuchni. Otworzyłem lodówkę i stwierdziłem, że pójdę spać głodny. Brakuje mi cholernego czasu, żeby zrobić zakupy.
Nie. Miałem czas, ale wykorzystałem go na zaspokojenie innych potrzeb. Jakiekolwiek próby myślenia kończyły się dzisiaj niepowodzeniem. Nie pozostało mi nic innego, jak tylko położyć się we własnym łóżku i czekać na nadejście snu. Powlokłem się do salonu i rozłożyłem kanapę. Rozkoszowałem się zapachem świeżej pościeli i faktem, że nikt poza mną jej nie używa. Zdjąłem koszulę i rzuciłem ją niedbale na stół. Rozpiąłem spodnie, które zsunęły się po moich bladych nogach na dywan. Z ich kieszeni wypadła pognieciona kartka. Schyliłem się, podniosłem ją i rozprostowałem.
- John Reed? – zaśmiałem się do siebie. – Tak się nazywasz?
Złożyłem ją starannie z powrotem i odłożyłem na stół, obok koszuli. Poczułem, że nagle stała się dla  mnie nadspodziewanie ważna. Jedyne świadectwo wydarzeń dzisiejszej nocy. Jedyny dowód na istnienie człowieka, który wiedział, czego oczekuję. Ja znałem jego potrzeby, on znał moje. Połączyła nas więź wzajemnego uzupełniania się.
Rzuciłem się na kanapę i spojrzałem na pokryty pajęczynami kurzu sufit. Zgasiłem lampę i wgramoliłem się pod puchową pierzynę. John Reed. Wyobrażałem sobie, jak wygląda, gdzie pracuje, w jakim jest wieku. Żałosne. Zachowywałem się jak durna nastolatka.
Pamiętałem każde smagnięcie bata, każde miejsce, gdzie uderzył mnie swoją dłonią. Byłem jednocześnie obrzydzony i zafascynowany.
Czy on o mnie też myśli?
Ja zasnąłem myśląc o nim.
2.
Stan, w którym z założenia miałem się znajdować w nocy, z pewnością nie był snem. Znowu obudziłem się za wcześnie. Ledwo rozchyliwszy powieki spojrzałem na budzik stojący koło łóżka. Pół godziny przed zaplanowanym czasem. Cóż, najwyżej dłużej postoję pod prysznicem.
Niechętnie zepchnąłem z siebie kołdrę i zimne powietrze na moment sparaliżowało moje ciało. Leżałem w pościeli, usiłując przyzwyczaić się do nieznośnego chłodu. W końcu ożywiła się we nie owa dorosła świadomość konieczności zarobkowania i uznałem, że nie mam czasu na rozczulanie się nad sobą. Wstałem i powlokłem się do kuchni. Stanąłem przed lodówką, przypomniałem sobie, dlaczego nie jadłem kolacji i zastanawiałem się dłuższą chwilę czy powinienem ją otworzyć. I tak nic bym w niej nie znalazł. Próbowałem się wewnętrznie przekonać, że nie jestem głodny. Z czystej wygody uwierzyłem i zamiast czegokolwiek sycącego, zaparzyłem mocną kawę z resztki, która została w puszce.
- Dzisiaj po robocie musisz iść do spożywczego, stary. – gadałem sam do siebie. 
Od pewnego czasu samotność, którą wcześniej uwielbiałem, zaczęła mi przeszkadzać. Budziłem się sam, jadłem sam, spałem sam. Denerwowało mnie nie bycie samemu, lecz cisza uderzająca we mnie ilekroć wchodziłem do mieszkania.
Włączyłem radio, chcąc uciec od milczenia. Słuchałem audycji poruszającej zupełnie trywialną kwestię i popijałem gęsty napar, rozkoszując się ilością wolnego czasu.
Odstawiłem kubek na odbarwiony blat i poszedłem do łazienki. Dzięki kawie zrobiło mi się nieco cieplej. Stanąłem na wydeptanym dywaniku przed lustrem i przyjrzałem się swojej twarzy. Doskonale obrazowała mój obecny stan. Była blada, niezdrowa, policzki zapadły się do wewnątrz, choć to raczej z racji tego, że od dłuższego czasu, biorąc pod uwagę żywienie, żyłem dość skromnie. Zdjąłem t- shirt, bokserki i rzuciłem zwiniętą z ciuchów kulkę na pralkę. Objąłem się w pasie i dopiero teraz zauważyłem, jak bardzo schudłem. Przyłożyłem dłoń do bladych żeber i patrzyłem na jej miarowe unoszenie się. Widok czegoś tak równomiernego, stabilnego zazwyczaj mnie uspokajał. W zasadzie byłem spokojny, dopóki nie spostrzegłem czerwonej bruzdy ciągnącej się na długości całego boku aż do lędźwi. Pogodziłem się z wydarzeniami dzisiejszej nocy, zaakceptowałem ich istnienie w mojej pamięci. Nie spodziewałem się jednak, że pozostaną po niej tak żywe i widoczne ślady. John Reed był tym, który za moją zgodą wyciągnął ze mnie resztki przyrodzonej i niezbywalnej godności człowieka i zostawił je na sflaczałym materacu hotelowego łóżka. Pozwoliłem innemu mężczyźnie w pełni się zdominować, przejąć kontrolę nad swoim ciałem. Poczułem dreszcz podniecenia podobny do jednego z tych, które sprawiły, że zachowywałem się przed nim jak kobieta. W tym momencie sam dla siebie byłem najtańszą kurwą. Oddałem się jakiemuś facetowi i nie wziąłem za to kasy? Nawet do kurwy nie mogę się porównać.
Choć, summa summarum, to nie był przypadkowy mężczyzna. John Reed był inny. Jeszcze nie wiedziałem dlaczego, ale w pewnych przypadkach intuicja po prostu nie zawodzi.
Atmosfera zdecydowane sprzyjała rozmyślaniu, czas płyną zbyt szybko i zostało mi piętnaście minut, które mogłem poświęcić na kąpiel. Zmuszony byłem umyć się szybciej niż chciałem i koniec końców nic nie wyszło z próby pozbycia się wszelkich negatywnych emocji. Owinąłem się w ręcznik i popędziłem do salonu przecinając lodowate powietrze.
- Kolejna sprawa na dzisiaj – tłumaczyłem sobie – to udanie się do zarządcy i zawiadomienie go o awarii ogrzewania, bo sam dupy nie ruszy.
Stałem przed szafą i starałem się znaleźć najmniej pogniecioną koszulę. Zdjąłem jedną z wieszaka, założyłem i zawiedziony stwierdziłem, że nie tylko tatuaż przebija się przez jej cienką tkaninę. Szrama na boku również była widoczna. Zegar przypominał, że nie mam czasu na zastanawianie się jak rozwiązać ten problem. Chwyciłem z krzesła torbę, ubrałem płaszcz, szczelnie owinąłem się szalikiem i ruszyłem na przystanek. Miałem nadzieję, że nikogo w pracy nie będzie interesowało, gdzie zdobyłem ową cudowną bliznę.
Autobus przyjechał spóźniony i wypchany ludźmi. Wsiadłem jako jedyny dodatkowy pasażer. Nienawidziłem stopniowego zanikania mojej przestrzeni osobistej, której obszar robił się mniejszy z każdym przystankiem położonym głębiej w mieście. Byłem oblepiony obcymi ciałami ze wszystkich stron. Tym razem dziękowałem Bogu za kościstość i wzrost, dzięki któremu moja głowa była znacznie wyżej od większości w dole.
Wysiadłem na przystanku naprzeciw centrum handlowego i uniosłem głowę, by spojrzeć na ogromny zegar umieszczony na jego frontowej ścianie. Wskazywał siódmą dwadzieścia cztery. Zostało mi wystarczająco dużo czasu na wstąpienie do baru i posilenie się namiastką śniadania.  Skierowałem się ku pierwszemu, jaki znajdował się na mojej drodze do roboty. Pchnąłem drzwi, które ustąpiły dopiero po drugiej, mocniejszej próbie, i wszedłem do lokalu. Otoczyło mnie przyjemne ciepło. Pomimo wczesnej godziny wewnątrz panował zgiełk. Ludzie wpadali do środka i chwilę później wybiegali w pośpiechu. Zbliżyłem się do lady, lecz zanim cokolwiek zamówiłem sprawdziłem stan swojego portfela. Tak jak przewidziałem, było źle.
- Przepraszam! – zawołałem do jednej z kelnerek. – Przyjmujecie karty?
- Przykro mi, ale terminal nie działa. – odpowiedziała Azjatka, zajęta przygotowywaniem kanapki dla otyłego mężczyzny, który z obleśnym uśmiechem na czerwonej, spoconej twarzy, przyglądał się sprawnym ruchom jej drobnych dłoni.
Podziękowałem i wyszedłem. Za każdym razem, kiedy nie miałem gotówki, czułem nierealną wyższość nad innymi. Dziwiło mnie, z jak wielu podstawowych dóbr byłem w stanie zrezygnować.
Dotarłem w końcu do celu mojej codziennej podróży. Minąłem wejście dla gości i poszedłem na tyły budynku, gdzie znajdowały się obdrapane drzwi- wejście dla obsługi. Położyłem dłoń na klamce i obejrzałem się przez ramię na parę młodych kelnerów, którzy stali przy zsypie śmieci i całowali się. Kompletnie nie zdawali sobie sprawy z faktu, że są obserwowani. Byli zaabsorbowani sobą nawzajem. W chwili, gdy dłoń wyższego wślizgnęła się do spodni drugiego, zawstydzony odwróciłem wzrok i wpadłem do szatni.
- Późno dzisiaj przyszedłeś, ślicznotko.  – powitał mnie Umberto, kierownik nocnej zmiany.
- Daruj sobie. – odburknąłem wieszając płaszcz na wbitym w ścianę kołku.
-  Coś ty taki nerwowy?
- W zasadzie nic się nie stało. Problem w tym, że każdy mężczyzna, którego spotykam właśnie tak się do mnie zwraca. Nie widzisz w tym nic dziwnego?
Wzruszył ramionami.
- Powiedz reszcie, że mogą schodzić z sali. Przejmuję zmianę.
Umberto zasalutował i wyszczerzył zęby w serdecznym uśmiechu. Nie mogłem nie odpowiedzieć mu tym samym. Był jednym z niewielu, którzy wnosili ze sobą dziwnie przyjemną aurę i rozluźnienie. Znałem go krótko i niewiele o nim wiedziałem. Opowiadał kiedyś, że musiał wyjechać z Kolumbii, bo jego rodzina nie przypadła do gustu tym, którym powinna. Nie słuchałem, co wtedy mówił. Nie chciałem być obciążony jego przeszłością.
Zakładałem uniform, kiedy do kuchni wsypała się grupa z nocnej zmiany. Ich twarze jednogłośnie świadczyły o wyczerpaniu i potrzebie odpoczynku.
- Matt, kurwa, co ty masz na boku?
Cholera. Zapomniałem o tej szramie.
- Miałem wypadek. – bąknąłem cicho i starałem zachowywać się w sposób niebudzący podejrzeń.
- Potknąłeś i spadłeś ze schodów? – zapytał młody Tunezyjczyk,  głosem naśladując kobietę. – Co, jesteś ofiarą przemocy domowej?
- Skończ to pieprzenie.
Wszyscy ucichli. Stałem odwrócony plecami do wnętrza pomieszczenia i nie widziałem kto wszedł. Po głosie jednak poznałem, że dyrektor postanowił zrobić swój poranny obchód.
- Young, przyjdź do mojego gabinetu.  – rozkazał, a ja zacząłem się zastanawiać, co zdążyłem zrobić źle.
Zapiąłem ostatni guzik koszuli i Umberto zawiązał mi muchę. Irytowało mnie, że nadal nie potrafiłem sam tego zrobić.
- Nie wiesz o co mu chodzi? – zapytałem go szeptem. Cały czas czułem, że jestem obserwowany.
- Nie, on nigdy nic nie gada. Wszystko woli załatwiać po swojemu, po cichu, żeby przypadkiem coś nie wyciekło na zewnątrz.  No, idź. Pewnie już na ciebie czeka. – poklepał mnie po piersi i obrócił w stronę schodów prowadzących do pomieszczeń zarządu.
Wspiąłem się na górę i stanąłem przed drzwiami gabinetu dyrektora. Nie potrafiłem zmusić się do zapukania w nie. Myślałem , co mogłoby być powodem do wezwania mnie. Uznałem, że nie ma sensu odwlekać tego w czasie i im prędzej zacznę, tym mniej odciągną mi z pensji. Zapukałem.
- Wejść! – usłyszałem jego głos, tłumiony przez ciężkie, drewniane skrzydła drzwi.
Nacisnąłem klamkę i przestąpiłem próg pokoju. Przywitałem się i stanąłem przed nim, milcząc.
- Nie chcesz wiedzieć, dlaczego kazałem ci przyjść? – spytał tonem sugerującym, że nie chcę poznać odpowiedzi. – Słyszałem bardzo ciekawe informacje na twój temat, Young.
- Można mi wiedzieć, jakie? – zaryzykowałem i sam zadałem pytanie.
- Widziano cię w niezbyt ciekawej okolicy, wychodzącego z pewnego klubu.
Zadrżałem.
- Nie powiesz mi nic więcej, Young?
Wziąłem głęboki oddech i przeczesałem dłonią starannie ułożony włosy.
- Myślę, że sprawdzanie tego, co robię po pracy nie leży w zasięgu pańskich obowiązków. – odparłem.
- Istotnie. – powiedział, przeciągając samogłoski. – Wolałbym jednak uniknąć niepotrzebnych afer, rozumiesz?
- Jaka afera mogłaby z tego wyniknąć, panie Raynold? – czułem, że zaraz z jego ust padnie nazwa tego miejsca. – Kelnerzy nie rozmawiają przecież z gośćmi.
- Sam dopowiedziałeś sobie, że informacje te pochodzą od któregoś z kelnerów. Ja nic takiego nie stwierdziłem. Ludzie z branży wymieniają się ze nawzajem różnymi nowościami, a ja nie chciałbym, aby za moimi plecami szeptano, że zatrudniłem zboczeńca.
Wiedziałem, że miał na myśli właśnie ten klub. Zastanawiałem się nad jakimkolwiek argumentem przemawiającym na moją korzyść, ale żadnego nie znalazłem.
- Masz jakieś logiczne wyjaśnienie całej sytuacji? – to mówiąc oparł łokcie na blacie biurka i splótł razem palce obu dłoni.
- Przykro mi, ale nie uważam, żeby było to coś, z czego powinienem się tłumaczyć.
Odchrząknął i zlustrował mnie zimnymi oczyma. Odezwał się po przeciągającym się milczeniu, które zaczynało wywoływać u mnie poczucie winy.
- W każdym razie, chcę, żebyś miał świadomość, że ta rozmowa jest jedynie ostrzeżeniem. Jeśli będzie miał miejsce kolejny tego typu incydent, stracisz tę posadę.  Choćbyś był najlepszy i tak znajdzie się ktoś, kto cię zastąpi. To wszystko, wracaj na salę.
 Ukłoniłem się i wyszedłem bez słowa. Przy schodach czekał na mnie Umberto.
- Wyjdźmy na zewnątrz.  – poleciłem, zanim o cokolwiek zapytał. – Wszystko ci powiem.
- No, to sobie kurwa narobiłeś. – podsumował moją historię słowami zupełnie niedodającymi otuchy. – Powiedział, że następnym razem cię wyrzuci?
- Tak. Wywali mnie za plugawienie dobrego imienia jego restauracji.
Popatrzył na mnie z politowaniem i zaśmiał się. Dołączyłem do niego, śmiejąc się z niedorzeczności własnego położenia.
Staliśmy w miejscu, w którym pół godziny wcześniej dwóch młodych mężczyzn rozkoszowało się fizyczną bliskością swoich ciał. Przypomniałem sobie, z jaką fascynacją dotykali się, ocierali o siebie. Zupełnie jakby odkryli nowy, nieznany dotąd narkotyk.
Umberto oparł się o moje ramię. Ciężar jego dłoni sprawił, że lekko drgnąłem.
- Coś nie tak, Matthew? – spytał przyglądając mi się uważnie. – Jesteś nieco blady. Źle spałeś?
 Nie odpowiedziałem i zamiast tego sam zacząłem badać wzrokiem jego twarz. Był przystojny, typowy przykład latynoskiej urody. Włosy, nieco przydługie, zaczesał do tyłu i utrwalił fryzurę brylantyną. Miał szczupłą twarz, lekko wklęśnięte policzki i prosty nos. Najbardziej jednak zadziwiły mnie jego brązowe oczy, otoczone ciemnymi, gęstymi rzęsami. Wpatrywały się we mnie intensywnie, sprawiały, że i ja nie mogłem przestać ich podziwiać.
Stale mając w pamięci obraz zabawiającej się rano pary, postanowiłem podjąć jakiekolwiek kroki. Zmniejszyłem dzielący nas bezpieczny dystans, zamieniając go na swego rodzaju intymną strefę. Zbliżyłem do jego twarzy swoją. Spostrzegłem, że zadrżał delikatnie, jakby obawiał się tego, co za moment miało się stać. Ująłem go pod brodę i musnąłem jego usta. Z początku wydawały się być szorstkie, spięte. Każdy kolejny pocałunek nieco je rozluźniał, stawały się aksamitne, podatne na każdy rodzaj pieszczoty. Przymknął oczy i jęknął ekstatycznie, gdy docisnąłem jego biodra do swoich. Za każdym razem, kiedy nasze wargi rozłączały się, spazmatycznie nabierał powietrza. Nie wiedziałem czy kiedykolwiek wcześniej wchodził w bliższe relacje z mężczyznami, nie wydawał się bynajmniej niedoświadczony. Wił się, ocierał o mnie i pojękiwał, zupełnie jak ja w tamtym hotelowym pokoju.
Uświadomiłem sobie gdzie jestem,  przypomniałem wcześniejszą rozmowę z Raynoldem i Johna Reeda. Wszystko to skumulowało się  wywołując wstrząs. Odepchnąłem Umberto od siebie. Spojrzał na mnie nieco nieprzytomnie.
- Przepraszam. – powiedziałem zmieszany i niepewny, co powinienem dalej robić. – Po prostu nie wiem, co się stało.
- Nie szkodzi. – odparł wciągając w spodnie białą koszulę. – Powinieneś chyba wracać na zmianę.
- Racja. Pójdę już.
Oddaliłem się tak szybko, jak mogłem nie wzbudzając niczyich podejrzeń. Czułem jeszcze ciepło jego ciała, przyspieszony oddech. W ciągu tych minut dostałem wszystko, czego nie potrafił lub nie chciał dać mi John Reed. Ale zabrakło jedynego czynnika, który wniósłby tą przyjemność na znacznie wyższy poziom.
Nie mogłem znieść tego, że myślę o Reedzie jak o kochanku. Uprawialiśmy przygodny seks, jeden raz na neutralnym gruncie, jakim była podłoga hotelowej piwnicy. Mimo tego ilekroć o nim pomyślałem, wyobrażałem sobie, co moglibyśmy robić. Fantazjowałem. Po raz kolejny odczułem falę obrzydzenia połączonego z fascynacją.
Nastrój opuścił mnie z chwilą wejścia na salę. Liczyłem, że wczesne godziny zagwarantują mi mniejszą ilość gości do obsłużenia, było zaś całkowicie odwrotnie.
Kolejna otyła stara kobieta podniosła grubą dłoń w górę, przywołując mnie do swojego stołu.
- Co poleciłby mi pan na lekkie śniadanko? – uśmiechnęła się, z założenia, kokieteryjnie, choć grymasowi, który pojawił się na jej twarzy daleko był do zalotności. 
Posłałem jej swój wyuczony, zawodowy uśmiech i obserwowałem, jak ogromna twarz rumieni się. Najbardziej bawił mnie fakt, że one wszystkie były przekonane o swojej atrakcyjności. Ile z nich przychodziło tu jedynie po to, by któryś z nas potraktował je jak pełnoprawne kobiety? Które z nich były samotne, które to nieszczęśliwe żony pieprzonych biznesmanów?
Wszystkie łączyło jedno. Gorliwie wierzyły, że namiastka uprzejmości, jaką przewidywał nasz zawód, jest zapowiedzią  wyimaginowanego romansu.
Tłusta kobieta gapiła się na mnie wodnistymi oczkami zanurzonymi w obwisłej skórze. Czekałem na chwilę, w której odejdę od jej stołu.
- Dziękuję, madam. Pani zamówienie zostanie podane za piętnaście minut.       – wyrecytowałem i ponownie uśmiechnąłem się do niej.
- Jakież to cudowne, że na świecie są jeszcze tacy mężczyźni! – wykrzyknęła rozradowana. Miała nosowy głos, jakby fałdy skóry na jej szyi zaciskały się i przyduszały ją.
Skłoniłem głowę i,  ku niezadowoleniu otyłej kobiety, oddaliłem się w stronę kuchni.
- George, szykuj numer piętnasty z dań głównych i deser trzeci! – zawołałem.
- Przyjąłem. – odpowiedział kucharz George i uniósł kciuk w górę.
Rzadko zdarzało się, by czas płynął mi tak wolno, jak dzisiaj. Byłem zmęczony. Myśl o tym, co rano robiłem z Umberto nie pozwalała mi skupić się na żadnej konkretnej czynności. Dręczył mnie poczucie, że zrobiłem to wbrew jego woli, a on nie sprzeciwił się chyba z grzeczności. Co chwila rzucałem nerwowe spojrzenia na tarczę zegara, łudząc się, że moja stała obserwacja jego wskazówek zmusi go do przyspieszenia.
Wykorzystując chwilowo mniejsze natężenie ruchu na sali głównej wyszedłem na schody i wziąłem głęboki oddech. Włożyłem dłonie do kieszeni spodni uniformu i zadarłem głowę, by móc przyjrzeć się niebu. Nieczęsto zdarzało mi się podziwiać piękno natury, nie rozumiałem do końca na czym to polegało. Teraz jednak mogę z pełną odpowiedzialnością powiedzieć, że podziwiałem kolory chmur, które nadawało im zachodzące słońce.
Mimo tego, że nie żałowałem ani jednej decyzji, którą podjąłem, czułem się nieszczęśliwy. Nie użalam się nad sobą, po prostu zdałem sobie sprawę, że moje życie przekroczyło wszelkie granice rutyny. Jedynym odstępstwem była wczorajsza noc.
Natychmiast pojawił się inny temat, który wwiercił się w moje myśli. Zahaczył się o coś i nie chciał ustąpić, uparcie się mnie trzymał. John Reed nie przyszedł. Tak podejrzewałem. Nie wiedziałem przecież, kogo mógłbym ewentualnie wypatrywać. Nie zostawił zdjęcia, nic . Tylko durną kartkę z numerem telefonu. Wiedziałem, że dawało mi to znacznie więcej możliwości odnalezienia go, ale nie mogłem do niego normalnie zadzwonić. Nie wiedziałbym, co powinienem powiedzieć na powitanie, jak się przedstawić. Podanie się za tego, którego brutalnie zerżnął w klubie S&M było jedyną i jednocześnie najgorszą opcją. Co, jeśli ma kobietę? Gdyby to ona odebrała telefon sytuacja stałaby się co najmniej niezręczna.
Ponownie przyłapałem się na tym godnym politowania zachowaniu. Byłem dorosłym, pracującym mężczyzną, a moje zachowanie znacznie odbiegało od określonej normy. Wszystko we mnie odbiega od normy. Szarpnąłem mocno za rękaw marynarki i odsłoniłem zegarek. Moja zmiana kończy się za trzy godziny. Zbliżał się czas masowej pielgrzymki klienteli poszukującej luksusowego lokalu na niedzielny podwieczorek.
- No – zagadnąłem do siebie – chyba tym razem odciągną ci z pensji, biedaku.
Ostatni raz spojrzałem przez ramię na ciemniejące niebo. W rutynie nie ma nic złego, jeśli jest wyznacznikiem tak idealnego tworu, jak natura.
O moim życiu można powiedzieć wszystko, oprócz określenia go idealnym. Myślami wróciłem do mojego wyobrażenia Reeda. Uznałem, że jestem przypadkiem absolutnie beznadziejnym. Mnie się nie da pomóc. Zakochiwałem się w mężczyźnie, którego nigdy nie zobaczyłem, co więcej spotkaliśmy się tylko cholerny jeden raz i w czasie tego cudownego pojednania zostałem użyty jako perwersyjna zabawka.
Wiedziałem, że kiedy wrócę do domu nocnym autobusem, zastanę tę samą ciszę, z którą się żegnałem, niedziałające ogrzewanie i pustą lodówkę.
Spadłem do poziomu, z którego prędko się nie odbiję. Wygodniej będzie zostać tam, gdzie się znalazło i obarczyć winą za wszelkie niepowodzenia siły wyższe. W moim przypadku owa taktyka działała bez zarzutów od co najmniej trzech lat. 

                                                                       ~*~

sobota, 26 października 2013

I nie opuszczę cię...


Króciutki komentarz: chciałabym ukazać problemy, jakie mają pary homoseksualne z akceptacją ich orientacji poprzez rodzinę i ogół społeczeństwa. Oczywiście my, Yaoiści, nie mamy najmniejszego problemu z tolerancją =w=
~ Cynthia

Namiętności, kiedy się zrodzą , wypierają rozum.
                                          Plutarch, Moralia



 - Wychodzę! – Krzyknął Adrien zbiegając ze schodów. – Jutro powinienem być w domu.
W pośpiechu ściągnął kurtkę z wieszaka, zarzucił ją na ramiona i zatrzasnął drzwi. Znał na pamięć drogę do jego domu, każdą ulicę. Zaczął biec. Chciał jak najszybciej znaleźć się w jego objęciach, poczuć ciepło jego oddechu. Czas płynął zbyt szybko, by mógł się zastanowić jak go właściwie powita.  – Adrien, cholera o tej porze zachciało ci się do mnie przyłazić? – Mężczyzna stojący w progu otwartych drzwi miał na sobie jedynie spodnie od piżamy. – Wchodź, zimne powietrze naleci.
- Tęskniłem za tobą, Elliott.
Adrien nieśmiało objął przyjaciela w pasie i ucałował czule jego czoło. Ten odwzajemnił uścisk.
- Chodź do środka, zrobię ci coś ciepłego do picia.
Weszli do domu trzymając się za dłonie. Adrien zamknął drzwi, co było zupełnie naturalnym odruchem człowieka, który jest u siebie. Tak właśnie się czuł. To było miejsce tylko jego i Elliotta. Zdjął buty, ustawił je niedbale w przedpokoju i poszedł do kuchni. Usiadł na rozchybotanym stołku i czekał aż jego partner przyniesie mu gorącą kawę.
- Pomógłbyś, a nie gapisz się i nic nie robisz. – Rzucił Elliott, kiedy nalewał wody do czajnika.
- Przepraszam, ale to całkiem urocze, gdy tak o mnie dbasz. – Mężczyzna zaszedł przyjaciela od tyłu i szepnął – To prawie tak, jakbyśmy byli małżeństwem, nie sądzisz?
- Nie żartuj. – Odparł. – Gdybyśmy byli małżeństwem, to ja byłbym mężem, a ty stałbyś przede mną w koronkowym fartuszku.
- Nie wiedziałem, że lubisz facetów w fartuszkach.
- Bardzo śmieszne. Lubię tylko ciebie, głupku. – Powiedział Elliott cicho, po czym odwrócił się w stronę przyjaciela i wtulił się w jego pierś.
Adrien otoczył go ramionami i głaskał po plecach. Stali w ciszy i cieszyli się bliskością własnych ciał.
- Chcę cię. – Wyszeptał po chwili milczenia Elliott. – Teraz.
Ujął dłoń partnera i nakierował ją na gorący, twardniejący członek , krępowany przez materiał piżamy.
- Nie musisz dwa razy powtarzać . – Powiedział mężczyzna i ścisnął lekko jego krocze.
Adrien pochylił się i obsypał pocałunkami szyję kochanka. Przygwoździł go do kuchennego blatu i rytmicznie ocierał się o niego biodrami, dając do zrozumienia, czego konkretnie oczekuje.  
- Chodź do salonu.
Elliott posłusznie ruszył za nim.
Leżeli nadzy, na małej kanapie w ciemnym pokoju.
- Zapal światło. – Wydyszał Adrien, kiedy przyjaciel pieścił go dłonią. – Chcę cię widzieć. Twoją twarz.
Włączony żyrandol rozjaśnił pomieszczenie do półmroku. Elliott klęczał przed mężczyzną i wodził językiem po jego wzwiedzionym penisie. Czuł, kiedy przez ciało partnera przebiegał dreszcz rozkoszy. – Połóż się. – Rozkazał Adrien.
Elliott wykonał polecenie. Leżał na wznak i czekał, aż kochanek podejmie działanie. Przymknął oczy, kiedy poczuł, jak jego członek okalany jest przez wilgotne wnętrze ust mężczyzny. Czubek języka stymulował żołądź i dostarczał nieziemskiej przyjemności.
 - Adrien, wejdź we mnie. – Jęknął. – Pospiesz się, proszę!
Podłożył sobie pod biodra poduszkę, unosząc je i ułatwiając partnerowi dostęp do niego. Pokonawszy opór mięśni, Adrien poruszył się delikatnie wewnątrz kochanka.
- Podoba ci się? – Zapytał i polizał zmysłowo jego udo.
- T- tak… - Wyjęczał Elliott, gdy członek podrażnił czuły punkt.
- Cieszę się za każdym razem, kiedy mówisz, że jest ci dobrze, wiesz?
- Wiem…
Adrien poruszał biodrami coraz szybciej. Zamknął oczy i skoncentrował się na ekstatycznej przyjemności, jaką dawał mu seks z Elliottem. Wsłuchiwał się w jego jęki, nie przejmował się, kiedy przyjaciel wbijał mu paznokcie w plecy. Właśnie teraz dostawał fizyczne potwierdzenie uczucia, które ich łączyło.
- Adrien, mocniej! – Powiedział mężczyzna błagalnym tonem. – Zaraz dojdę!
Ostatnie pchnięcie, mocniejsze od pozostałych, ciepło rozchodzące się po podbrzuszu. Słodki smak spełnienia na widok spermy kochanka na jego klatce piersiowej. Chwilę później on wytrysnął do wnętrza Elliotta.
- Kocham cię. – Powiedział Adrien i opadł bezwładnie na przyjaciela.
- Ja też cię cholernie kocham. – Odparł. – I nie zapominaj, że następnym razem to ja jestem mężem.
Śmiali się razem, tak jak wtedy, gdy byli młodsi. Wtedy, kiedy seks był czymś zupełnie nierealnym. Szybkość, z jaką płynie czas, który spędzają razem, wzbudziła w nich niepokój.
- Powiedziałeś im? – Zapytał Elliott.
- Jeszcze nie. To nie jest takie łatwe, jak ci się wydaje. – Odpowiedział mu partner, wydąwszy wargi
w geście obrazy.
- Przecież ja cię wcale nie pospieszam. Tylko sugeruję, że im prędzej będziesz miał to za sobą, tym dla ciebie lepiej.  Poza tym mnie też byłoby miło, gdy twoja rodzina mnie zaakceptowała.
- Z tym może być nawet większy problem niż z samym przekazaniem tego faktu. – Adrien westchnął z bezsilności.
- Nie męcz się z tym teraz. – Elliott pogłaskał go czule po głowie. – Chodźmy spać.
- Poszedłbyś tam jutro ze mną? Do moich rodziców? – Zapytał półszeptem.
- Tak. – Odparł jego przyjaciel z nutą zawziętości w głosie.
-  A w razie komplikacji mogę u ciebie trochę pomieszkać? – Dodał Adrien jeszcze ciszej. – Wolałbym się im nie narażać swoją obecnością.
- I tak czujesz się tu jak w swoim domu. Poza tym – zbliżył usta do ucha mężczyzny – od dawna chciałem zobaczyć, jak się mieszka razem. Jako para.
- Czuję, że niedługo będziesz miał okazję doświadczyć tego osobiście.

Nadzy, ruszyli do sypialni trzymając się za dłonie. 
                                                                      ~***~

wtorek, 15 października 2013

Nie samymi lekturami człowiek żyje...

Przykry obowiązek, całe to czytanie lektur... Staram się go unikać tak długo jak to możliwe. W czasie, który teoretycznie powinnam poświęcić na książki uznane przez pewnych ludzi za bardziej wartościowe od innych, zagłębiałam się w literaturę opisującą najróżniejsze męsko- męskie relacje. Od niewinnej znajomości po namiętny romans. Nieśmiało zaproponuję Wam kilka tytułów, które być może już znacie, ale jeśli nie, to sięgnijcie po nie w wolnej chwili...
Edmund White- "Zuch" i "Hotel de Dream"
Oscar Wilde- "Teleny"
Alain Claude Sulzer - "Kelner doskonały"
James Lear- " Black Passage" (niestety, tylko w języku angielskim)
Tore Renberg- "Człowiek, który pokochał Yngvego"
Jean Genet- "Zakochany jeniec"
Christopher Isherwood- "Samotność"
I filmy:
"Cielo Dividido", po angielsku "Broken sky"
"Całkowite zaćmienie" Agnieszki Holland
"Christopher and his kind"
"Maurice"
"Juste une question d'amour"
"Tajemnica Brokeback Mountain"
"Watercolours"
"Eyes Wide Open"- absolutnie mój ukochany...
~Cynthia

poniedziałek, 14 października 2013

ODC. 1

To opowiadanie raczej odbiega od mojej "normalnej" twórczości, ale mam nadzieję, że wstrzeliłam się, choć po części, w Wasze gusta... OSTRZEŻENIE: sceny erotyczne ( dość obfite w opisy ), wulgaryzmy. A tego słuchajcie sobie podczas czytania: http://www.youtube.com/watch?v=goeOUTRy2es. Jedno z najlepszych dzieł Franciszka Liszta.
~ Cynthia 




Berlin, XX.YY. 1865 r.

- Za Beethovena!
- Nie mamy już czym wznosić toastu.
- Żaden problem- rzekł Nicolas i, pochwyciwszy dzban wina z sąsiedniego stolika, rzucił niedbale w stronę siedzących przy nim gości- Panowie raczą wybaczyć ma nieuprzejmość. Liczę, że koszty pokryją z własnej kieszeni. Taka okazja nie zdarza się na co dzień, prawda?
- Przepraszam, ale czy komuś się nie pomyliło?- Zapytał mężczyzna z miną sugerującą, że nie po raz pierwszy bezczelnie zabrano mu sprzed nosa jego trunek.- Za kogo się pan ma?
Nicolas, czując przemożną potrzebę zabawy w filozofa, podszedł do nich i przysiadł na ławie. - Za kogo się mam? Nigdy nad tym nie myślałem... Choć na chwilę obecną jestem, jakby to skromnie ująć, kimś, kogo panowie nigdy nie zrozumieją. Kimś ponad panami.
- I dlatego, gnojku- tu ułożony monsieur zapomniał o całym swoim obyciu- po prostu wziąłeś sobie moje wino z nadzieją, że za ciebie zapłacę, a ty będziesz mógł wznosić jakieś zasrane toasty za moje pieniądze?
- Tak, panie, właśnie tak myślałem.
Znowu, pomyślałem, znowu on. Raz, dwa, trzy. Dostał.
 - Uno momento, por favor- Nicolas podniósł się z podłogi, ręką tamując krwawienie ze złamanego nosa, który zdążył już niepokojąco obrzęknąć.- Panowie, chyba nie wyrównamy rachunków tutaj?- Mówiąc to rozejrzał się dookoła.- to przecież nie przystoi dżentelmenom.
- Ty pieprzony poligloto, za kogo się uważasz?! Jeśli będę miał ochotę, obiję ci gębę nawet na jednym z tych twoich durnych koncertów!- Monsieur darł się niemiłosiernie, podczas gdy ja modliłem się by Nicolas po prostu już nic nie mówił.
- Czyli jednak wiedzą panowie, kim jestem i dlaczego uważam się za lepszego od panów, hm?- Za dużo. O jedno zdanie za dużo. Wiedziałem. Nie znasz granicy.
- Lepszy ode mnie i Beinhoffa, tak?- Twarz mężczyzny, teraz koloru purpury, wykrzywiona była w nieznośnym grymasie.- Zdaje się, że ty psie, nie wiesz, kim jesteśmy. Dzięki nam, takie ścierwo jak wy może grać te całe swoje Beethoveny i Mozarty.
- Perdone, señores. Mnie obrażać możecie, ale od Beethovena i Mozarta proszę trzymać się z daleka, by nie zbrukać ich swoimi klejącymi się łapami.
O dwa zdania za dużo, Nicolasie. W twoim przypadku nigdy się nie mylę. Zaraz, za chwilę, tak. Znów dostałeś
Reszty nie widziałem. Może nie chciałem? Nie, po prostu znałem ten scenariusz. Wyszedłem z karczmy, chwilę poczekam przed. Tak jak myślałem. Dwóch trzyma cię pod pachę i wywleka za drzwi. Upokarzające, nie sądzicie? Nie mam najmniejszej ochoty na to patrzeć. Rutyna jest zła, a to z pewnością można uznać za rutynę.
Wybaczcie, nie przedstawiłem się. Nathan. Lat dziewiętnaście. Obecnie... Cóż, obecnie jestem wiolonczelistą. Ostrzegli mnie, że płaca jest, jaka jest i nie należy do najlepszych. Czy robię coś oprócz tego? Nie. Muzyka nienawidzi wyrzeczeń, kocha za to być jedyną kobietą w życiu mężczyzny. Dlatego jestem sam. Choć może nie dlatego? Muzyka jedyną kobietą. Jak najbardziej prawdziwe stwierdzenie.
                                               ***   
- Raz, dwa, trzy. Raz, dwa, trzy. Więcej, więcej fletów
Próba. Kolejna. Która to już, trzecia z kolei? Nie, nie. Czwarta. Nicolas pokancerowany, ale palce ma całe. Dobrze.
- Raz, dwa, trzy. Stop! Panie Neumann.- Dyrygent ruszył swoje zwiędłe, lecz nadal żwawe ciało w kierunku Nicolasa i jego Sautera. - Nie przypominam sobie, żebym kazał panu grać tu legato, prawda?
- Ma pan do tego całkowite prawo, maestro. - Znowu zaczynasz, przyjacielu, tą swoją głupawą grę. - W tym wieku pański umysł może mieć problemy z kojarzeniem niektórych faktów z przeszłości.
Kochasz zabawiać publiczność, co? Ryk rozśmieszonej twoimi słowami gawiedzi buduje poczucie własnej wartości. Jednak nadal jesteś dzieckiem. Choć całe siedem lat starszy ode mnie to ciągle dzieciak.
- Darowałby sobie pan takie nieuprzejmości pod moim adresem, panie Neumann. Jeśli chce się pan bawić w muzykowanie, zapraszamy na kółko melomana. We wtorki o siedemnastej. - Cisza. Wszyscy wpatrzeni w Nicolasa, który tylko uśmiecha się delikatnie pod nosem. Czyżbyś nie wiedział, co powiedzieć, mistrzu?  
- Obawiam się, że będę musiał odmówić, maestro. - A jednak nie. - We wtorek o siedemnastej będę zajęty świętowaniem kolejnego udanego koncertu.
- Doprawdy?- Starzec zmarszczył brwi, przez co na jego twarzy pojawiło się jeszcze więcej bruzd.- A co by było, gdyby nie zagrał pan na następnym koncercie? Nadal byłby pan, panie Neumann, tak chętny do zabawy?
Doigrałeś się. Znowu o jedno zdanie za dużo. Jak zawsze.
- Mam rozumieć, że właśnie zostałem wyrzucony?- Twarz Nicolasa stężała. Wiedziałem, co się zacznie.
- Jeszcze nie. Na razie proszę potraktować to jako ostrzeżenie. - Dyrygent wykrzywił wargi w nieprzyjemnym uśmiechu.- Ostatnie.
 -Rozumiem, przepraszam. - Znów się pomyliłem. To, co miało się stać, nie nastąpiło. Usiadł spokojnie i wbił wzrok w klawisze Sautera. Zaskakujesz mnie, przyjacielu.
- Jako że pan Neumann przeprosił, jak mniemam, za przerwanie próby, kontynuujmy. Takt trzysta pięćdziesiąty. Raz, dwa, trzy.
Do końca nic a nic się nie odzywał. Grał, jak mu kazano, legato, staccato, piano, forte. Jednak przegrałeś. Ktoś cię utemperował.
Po próbach, głupich, bezsensownych, ciągnących się w nieskończoność, poszliśmy do pokoju na zapleczu. Poszliśmy, to znaczy ja, Bastian i Pan Neumann.
- Jak tam, kochanie, nie zdarła cię się jeszcze skóra z paluszków?- Bastian podszedł do mnie i lekko klepnął mój pośladek. - Pokaż, pokaż.
- Dałbyś sobie w końcu spokój.- Odtrąciłem jego wyciągniętą w moim kierunku dłoń. - Nie mówiłem ci, że twoje żarty nie są zabawne?
- Oczywiście, panie, bo ty jesteś największym mym autorytetem w dziedzinie komizmu.
- Jeśli macie zamiar się tak przepychać to, z łaski swojej, moglibyście dokończyć na zewnątrz?- Nicolas, Nicolas. Pierwszy raz widzę cię strapionego. Dziwny widok.
- A temu co? Staruszek cię dobił?- Zapytał Bastian, dobierając się do mojej porcji ciasta.
- Oczywiście!- Wykrzyknął Neumann. - Jeśli myślisz, że przejąłem się starczym gadaniem tego jełopa to się, do cholery, mylisz!
- Spokojnie, spokojnie. Jeszcze ktoś cię usłyszy, awanturniku.- Bastian wyszedł. Po moim cieście również nie ma śladu.
- Ty co, maluchu. Chciałbyś coś wiedzieć?- Nicolas obdarzył mnie takim spojrzeniem po raz pierwszy. W jego niebieskich, władczych oczach dostrzegłem coś, co nie pozwoliło mi na zadanie pytania. - Nie, w zasadzie nic nie chce wiedzieć. Chociaż, suma summarum może jest jedna rzecz. - Zaryzykowałem.
- Słucham.
- Dlaczego taki jesteś?- Kiedy zdałem sobie sprawę, że zabrzmiało to jak pytanie nadąsanego dziecka było już za późno. Pytanie padło i moje usta tego nie cofną.
- Taki, to znaczy jaki?- Jesteś dociekliwy. Wszystko utrudniasz, bo sam nie wiem, co mi w tobie nie pasuje. Wszystko. Ale to takie nieodpowiednie słowo.
- Nigdy nie wiesz, gdzie leży granica. A jeśli wiesz, to ją przekraczasz. Celowo?
- Tak. - Odrzekł po dłuższym namyśle.- Powiedziałbym nawet, że z premedytacją.
- Dlaczego?
- Nie mógłbyś zadawać nieco bardziej obfitych w treść pytań?
- Nie.
- Rozumiem. Dobrze, powiem ci, dlaczego. - Jego spojrzenie. Nie do zniesienia. Zimne, poważne. Nigdy wcześniej takie nie było. Czyżbym poruszył jakąś wrażliwą strunę? -Zawsze...
Nie dokończył. Nie dano mu dokończyć. Wpadł Bastian. Jak zawsze- czarny włos w nieładzie, koszula wystaje ze spodni, mucha odpięta dynda niechlujnie blisko rozpiętych guzików, a rozchylony kołnierz ukazuje mocno wystające obojczyki.
- Jeśli już decydujesz się zaszczycić nas swoja obecnością, to chociaż wyglądaj jak na mężczyznę przystało. - Nie powiem, żeby przeszkadzało mi jego niekompletne ubranie. Góra smokingu i kamizelka były gdzieś tu na fotelu. Ale nie na Bastianie. Wiedziałem jednak, że gdyby to Nicolas odezwał się pierwszy, atmosfera byłaby jeszcze bardziej gęsta i nieznośnie lepka. - Reszta pana ubrania, sir. - Podałem mu ją z najbardziej jadowitym uśmiechem, na jaki było mnie stać.
- Ach, to tu to zostawiłem.- Zarzucił rozpiętą kamizelkę na rozpiętą koszulę. Całego dzieła dopełniła marynarka, również rozpięta, nałożona na pozostałe warstwy, przez co Bastian wyglądał tak odpychająco, jak tylko możliwe. Czuć było od niego przetrawione wino, czego wcześniej nie wywąchałem. - Nie poświęciłbyś mi chwili dziś wieczorem, Nathan?
- Ma inne zajęcia. Wiolonczelę chociażby. Haendel sam się nie zagra. - Neumann włączył się niespodziewanie do rozmowy.- Skoro tak bardzo potrzebujesz fizycznej bliskości to poszukaj sobie chłopca, który odda ci się za pięćdziesiąt fenigów. Podejrzewam, że nasz Nathan jest nieco bardziej ciasny, ale dla takiego dzikusa jak ty nie ma to większego znaczenia. - Dodał to cicho, tak cichutko, że ledwie go słyszałem. Jego głos ociekał pogardą. Wzdrygnąłem się.
- Nie wiem, co cię dzisiaj dopadło. Nie chcę wiedzieć. Ale nie pozwolę, żeby taki kundel, jak ty, marny pijaczyna, mówił do mnie w ten sposób.- Bastian znalazł się przy nim jednym wielkim susem. Chwycił go za przód koszuli i splunął na jego twarz. - Jestem miły. Ale do czasu. - Wyszedł.
- Dlaczego to powiedziałeś?
- Znów zaczynasz z tymi lakonicznymi pytaniami?- Kątem oka widziałem, jak Nicolas wyciera chusteczką ślinę Bastiana z policzka. - Uratowałem ci dupę w jak najbardziej dosłownym znaczeniu. Ciesz się.
Wybacz, przyjacielu, ale na chwilę obecną mam cię dość. Nie pożegnam się z tobą. Po prostu wyjdę. Nie wiesz gdzie jest granica.
                                                                ***
- Bastian?- Zrobiłem to. Poszedłem przeprosić w imieniu głupka.- Bastian, cholera, otwórz te drzwi! Ile każesz mi jeszcze stać?
- Tak długo, jak będzie trzeba. -W końcu otworzyłeś, łaskawco.- Czego chcesz mały?
- Nie nazywaj mnie tak. Nie jestem mały.- Wepchnąłem się do środka nie czekając na pozwolenie, którego prawdopodobnie i tak bym nie uzyskał.- Przyszedłem... wiesz po co.
 - Wiem, ale chcę to usłyszeć z twoich ust, kochanie.
- Jesteś okropny.- Zacząłem. - To nie ja cię tak potraktowałem, więc teoretycznie nie powinno mnie tu być. Nie wystarczy ci, że przyszedłem odpokutować winy tej nędznej istoty?
- Nie.- Odpowiedział. Nie patrzył na mnie. Przebierał się stojąc koło łóżka. Zupełnie nie przejmował się moją obecnością i faktem, że widzę każdy szczegół jego nagiego ciała.- Nigdy nie widziałeś innego mężczyzny w negliżu?- Na moment odwrócił się w moim kierunku. Stał do mnie frontem. Frontem.
- Przepraszam, zagapiłem się. - Zdałem sobie sprawę, że był to najbardziej niefortunny dobór słów w całym moim krótkim życiu.
- Och, zagapiłeś się? Cóż, nic nie poradzę, kiedy dajesz mi tak wyraźne znaki. - Nie podchodź bliżej. Nie, nie, nie. Stój.
- Nie dokładnie to miałem na myśli.- Próbowałem wyjaśnić to okrutne nieporozumienie, ale nie mogłem zebrać myśli skupionych na odpychaniu jego nachalnych, chudych rąk. - Bastian proszę, przestań. Zacznę krzyczeć.
- Zaczniesz krzyczeć? - Śmiech. Niepokojący, niezdrowy.- I co powiesz tym, którzy przyjdą? Dotykał mnie mężczyzna i nie potrafiłem się obronić? A co z twoją dumą, która tak chronisz? Gdzie ona się wtedy podzieje?- Skończywszy wypowiadać słowa, które zabiły moja wolę walki, posadził mnie na łóżku. Ogromnym, przynajmniej dla dwóch osób. Jego blade usta przylgnęły do mojej klatki piersiowej. Zimne, kościste dłonie jednym sprawnym, wyuczonym ruchem wsunęły się pod bieliznę. Zamknąłem oczy, próbując powstrzymać łzy, które gromadziły się pod powiekami. Zebrałem resztki sił i spróbowałem go odepchnąć.
- Co sobie myślałeś, ty mała dziwko? - Odkleił się ode mnie na moment, by spojrzeć mi w oczy. - Masz chyba odpokutować winy swojego kompana, co?
Chwila, przez którą myślałem, co powinienem zrobić, zdawała się być wiecznością. Zrobisz to teraz albo koniec, pomyślałem i zanim w pełni zaakceptowałem swój plan, moja pięść pomknęła w kierunku twarzy mężczyzny.
- KURWA! - Krzyk wypełnił cały pokój. Zamknąłem oczy. Nie chciałem wiedzieć efektów. - Ty skurwielu!
Rozchyliłem powieki tylko po to, by zobaczyć jak otwarta dłoń Bastiana zmierza ku mojej twarzy i zderza się z policzkiem. Poczułem piekący ból i słony, metaliczny posmak w ustach.
- Obiecuję, że jeśli jeszcze raz mi się sprzeciwisz, utnę ci kutasa i wsadzę go w twoją własną, rozepchaną dupę. - Wysyczał, po czym zaczął obdzierać mnie z pozostałości garderoby. Nie śmiałem się sprzeciwić. Po porostu leżałem i modliłem się, żeby nie uronić ani jednej łzy.
- Ho, ho, jaki ładny widoczek.- Wyśpiewał, brutalnie rozchylając moje nogi. Jego palce wbijały się w moje uda, pozostawiając czerwone ślady.- Chyba powinienem przeprosić.
- Z-za co?- Zapytałem drżącym ze wstydu głosem, za wszelką cenę starając się nie patrzeć mu w oczy.
- Jak to, za co, malutki? - Bastian wyszczerzył zęby, piękne, białe, równe zęby w przesłodzonym uśmiechu.- Za to, co powiedziałem o twojej rozepchanej dupce. Wygląda na to, że jeszcze nikt nie dostąpił zaszczytu spenetrowania najmłodszego koncertmistrza sekcji wiolonczel w całym Berlinie.
- O-oczywiście, że nie! - Wykrzyknąłem.
- Nie wyglądasz na takiego, co lubi kobiety, wiesz? - Zanim zdążyłem pomyśleć nad odpowiedzią, chuda dłoń o smukłych, lecz silnych palcach mistrza skrzypiec Berlińskiej Orkiestry Symfonicznej chwyciła moją męskość i zaczęła się poruszać w górę, w dół, naprzemiennie przyspieszając i zwalniając.  Boże, błagam spraw bym był niemy, żeby żaden dźwięk nie opuścił moich ust. Błagam!-  Wolisz czuć w sobie mężczyznę niż mieć w dłoni kobiece piersi, prawda?
Słona, ciepła ciecz ponownie wypełniła moje usta.
- Hej, kochanie, nie rób sobie knebla z łapki, bo się pokaleczysz.- Bastian skrępował moje ręce swoim krawatem i przywiązał do ramy łóżka. - Oj, już to zrobiłeś. Jesteś masochistą?
- N-nie... aa-h! Nie je... AAA-H!!!
Nie zdążyłem dokończyć. To, co się we mnie znalazło z pewnością nie było palcami Bastiana. Było zimne i twarde. Czułem to za każdym razem, gdy moje mięśnie kurczowo zaciskały się wokół przedmiotu.
- Boże, Bastian! B-błagam... Aa! Błagam przestań! - Ból był jedynym odczuciem towarzyszącym tej " zabawie". Nie miałem siły dłużej powstrzymywać łez, pozwoliłem im spłynąć po policzkach. Mężczyzna, którego w pewien sposób szanowałem, nawet mogłem nazwać go swoim przyjacielem...
- Twoje ciało i umysł chyba nie za dobrze się dogadują, hm?- Zapytał gładząc mnie po policzku zakrwawioną dłonią. Czy to moja krew? - Ty krzyczysz, że nie chcesz, ale z drugiej strony najwyraźniej nie jest ci tak źle, co? TA część ciebie raczej nie kłamie. - Rzekł słodkim tonem, przeciągając samogłoski, po czym gwałtownie pchnął zabawkę w moje wnętrze, znacznie głębiej niż dotychczas. Nie, nie mogę krzyczeć. Nie krzycz, nie krzycz, nie krzycz!- Oj, oj. Wiesz, jak pozwolisz sobie nieco pojęczeć, będzie ci lepiej. Zobaczysz, kochanie.
Nie dane mi było nawet zastanowić się czy jęczeć, czy nie. Bastian szybkim ruchem wyszarpnął ze mnie drewniany przedmiot o wygładzonych krawędziach. Cały zbroczony krwią. Jęk sam przedarł się przez moje wargi, a ciało wygięło się wstrząśnięte bólem. Mężczyzna sprawnie obrócił mnie na brzuch, wyginając jednocześnie skrępowane krawatem ręce. W pewnym sensie cieszyłem się z takiego położenia- ani on nie widział mojej twarzy ani ja jego.
- Cóż, chyba nie ma na co czekać, co, kochanie? - Chwycił mnie w pasie oburącz i podciągnął moje biodra do góry. - Tyle razy chciałem to zrobić. - Powiedział raczej do siebie, niż do mnie i uderzył mnie w pośladek. - Kobiety... kto ich, kurwa potrzebuje? - Kolejne uderzenie, które odczułem mocniej od poprzedniego.- Prawdziwym ideałem jest to, co przed sobą widzę. Młode ciało, jeszcze takie delikatne, wąskie biodra... - Jego język leniwie przesuwał się po linii mojego kręgosłupa, od karku docierając coraz niżej, niżej w okolice lędźwi.- Wiesz, nie zamieniłbym cię na żadnego innego chłopca, kochanie. Zaczynamy koncert.
To, co teraz się we mnie znalazło nie było ani palcami ani żadną zabaweczką. Z każdym kolejnym pchnięciem ciepło dochodziło coraz dalej.
- Ah... Aaa-ah ! Bastian prze-...przestań! Aaa-h... nie- nie mogę... Mmm! N-nie mogę dłużej!
- Tyle lat. Tyle lat cię, kurwa kochałem! A ty nic! - Starałem się usłyszeć jego słowa zagłuszane moimi krzykami i jego pomrukami.- Dlatego t- teraz nie mogę kochać cię w normalny sposób!
Kilka ostatnich przyspieszonych pchnięć, kilka moich głośniejszych jęków i jego mruknięć. Koścista dłoń chwytająca moje włosy w chwili, gdy dochodził w moim wnętrzu. Lepkie ciepło zalewające wnętrzności, by spłynąć po moich udach, gdy wyjmował ze mnie swoją męskość. I on, kładący się obok mnie, jak gdyby nic się nie stało.
- Nie doszedłeś, prawda?
- Nie. - Nuta rozczarowania pobrzmiewająca w jego głosie sprawiła, że przez moment chciałem go... przytulić?- Nie sądzę, żeby orgazm mógł być efektem gwałtu.
- Słyszałeś, co ci powiedziałem?
- Tak, słyszałem. Przepraszam. Jeśli mogę ci jakoś to wynagrodzić... Nie poświęcając przy tym mojego ciała, to zrobię to.
- Boże, po tym wszystkim, przepraszasz mnie i pytasz jak możesz mi to wynagrodzić?! Jesteś taki głupi! Kurwa! - Dostrzegłem łzę spływającą po jego policzku.- Kurwa! Nic nie rozumiesz!
Faktycznie. Nic nie rozumiem. Nie chcę rozumieć.
- Boże, gdybym tylko mógł cię teraz pocałować. - Płakał.- Ja... ja mógłbym wtedy umierać! - Okropnie płakał. Nie mogłem tego słuchać. Zebrałem resztkę siły, podparłem się na łokciach, nie zważając na potworny ból.
- Odsłoń twarz.
Rozchyliwszy lekko dłonie posłał mi zbolałe spojrzenie. Nachyliłem się nad nim, odgarnąłem czarne włosy z jego czoła i musnąłem je wargami.
- Kocham cię, Nathan.
Nic nie powiedziałem. To takie do mnie podobne. Po prostu wstałem z łóżka tak szybko, jak pozwoliło mi obolałe ciało, zebrałem swoje ubrania i zostawiłem go samego. Przepraszam, ale nie czuję do ciebie nic. Już nie czuję. Właśnie zgasło ostatnie uczucie, jakie dla ciebie miałem.
Potem nic nie myślałem, ubrałem się pospiesznie i wyszedłem na ulicę. Szedłem, chwiejąc się, próbując za wszelką cenę skupić uwagę na czymkolwiek, oprócz bólu. "Nie dam rady" natarczywie krążyło w moim umyśle. Nie dałem. Oparłem dłonie na ścianie jednego z obskurnych budynków, by po chwili osunąć się na kolana.

-Ha, dzisiejszą noc też spędzisz poza domem.- Sam zaśmiałem się ze swojej żałosnej sytuacji i pochłonęła mnie zimna, niema ciemność.

Przypisy: 
monsieur ( fr. )- pan 
Uno momento, por favor ( hiszp.)- Momencik, proszę.
Perdone, señores ( hiszp.)- Przepraszam, panowie.
Sauter- popularna w XIX w. marka fortepianów
legato, staccato- określenia w muzyce, wskazują sposób gry
piano, forte- określenia dynamiki w muzyce