Miłego czytania, Kochani...
~ Cynthia
- Do widzenia, panie Russel.
- Tak, tak. Do widzenia.
Zamknąłem drzwi kancelarii i jestem wolny. Nareszcie. Teraz tylko złapać taksówkę i kierunek- dom. Wyszedłem przed budynek, rozejrzałem się dookoła i rozczarowany stwierdziłem, że dziwnym trafem na parkingu nie ma żadnego pojazdu.
- Fuck! – Krzyknąłem i zamachnąłem się teczką na parkometr. Dlaczego on nie ma takich problemów? – Cudownie. Cały dzień w robocie i nie ma mi kto tyłka podwieźć
- Jak pan chce, to mam latawiec. Mogę panu pożyczyć.- Powiedział ktoś stojący za moimi plecami.
- Cóż, dzięki za ofertę, ale jak niby miałbym latawcem wrócić do domu?- Udając, że jestem pochłonięty szukaniem w teczce czegoś niezmiernie ważnego, nie oglądałem się nawet na osobę stojącą za moimi plecami.
- No normalnie. Mówi mi pan gdzie mieszka, wsiada na latawiec, a ja proszę wiatr, żeby pana zabrał do domku.- Odpowiedział mi tonem sugerującym, że tłumaczy komuś wyjątkowo opornemu najnormalniejszą rzecz pod słońcem.- Jak się bardzo ładnie poprosi i jest się grzecznym i miłym to wiatr posłucha.
Ciekawość zwyciężyła. Ukradkiem spojrzałem do tyłu i ujrzałem chłopca. Na oko osiem lat, podarta kurtka, przetarte buty, dziurawe jeansy. Stał, i ściskając w malutkiej rączce fioletowy latawiec, wpatrywał się we mnie. Jego oczy… Tak nienaturalnie niebieskie. Zupełnie nie pasowały do całokształtu.
- A ty, młody, nie powinieneś być już w domciu?- Zapytałem, gdy tylko otrząsnąłem się z szoku. Jego oczy. To przez nie.- Mamusia będzie się martwić.
- Nie będzie. – Odparł maluch, po czym zadarł główkę i skierował spojrzenie w nocne niebo.- Mamusia siedzi teraz z Bozią i tatusiem i patrzy, czy jestem dobry. Bo jak będę niegrzeczny, to Bozia i aniołki się zdenerwują. A ja nie chcę, żeby byli na mnie źli.
- Przykro mi. – Bąknąłem po nieznośniej chwili milczenia. – Może w ramach przeprosin mógłbym zabrać cię do wesołego miasteczka? Jest tutaj niedaleko.
- Pani Samson mi nie pozwoli.- Wydukał i wbił wzrok w pozdzierane czubki bucików.
- W takim razie pójdziemy do pani Samson i poprosimy razem, co?
Mały nieśmiało przytaknął. Wyciągnąłem do niego dłoń, a on natychmiast ją chwycił. Nigdy nie zrozumiem dziecięcej ufności.
- Jak ma pan na imię? – Pierwszy odważył się zadać pytanie, za które ja cholernie długo się zabierałem.
- Mark. Możesz do mnie mówić jak chcesz.
- Ja jestem Jack. Jack Burrow. Mogę mówić do pana „ tata”?
- Ja… Cóż, nie spodziewałem się takiego pytania. – No właśnie. Nie spodziewałem się, a jestem już za stary na spontaniczność. Każda odpowiedź musi być przemyślana.- Nie wiem, czy będzie to okay wobec pani Samson. Skoro ona jest twoją…
- Ona nie jest moją mamą, proszę pana.
- Nie mów tak. Byłoby jej przykro, gdyby się dowiedziała, jak o niej mówisz. – Miałem jednak dziwne przeczucie, że pani Samson wcale nie ubolewałaby nad słowami Jacka.
- Wolałbym mieszkać z panem. – Zatrzymał się i skrzyżował rączki w geście protestu.
- Przecież mnie nie znasz.- Powiedziałem to, co wydało mi się najbardziej zdroworozsądkowe.
- Ale pan wygląda jak dobry tata. – Odburknął. – Tu mieszka pani Samson.
Mały stanął przed kamiennicą pokrytą jakimiś bohomazami. Świetne lokum dla dzieciaka, pomyślałem. Zaprowadził mnie pod numer pięć i przekręcił brudną klamkę. Ta szczęknęła głośno i z otwartych drzwi uderzył we mnie odór resztek jedzenia i przesiąkniętych potem ubrań.
- Gdzie ty się wałęsasz po nocy, gówniarzu?
W obdartym z tapety holu stała pani Samson. Odtrąciła nogą pustą butelkę po tanim winie i zataczając się podeszła do Jacka. Chwyciła go za włosy i mocno pociągnęła. Nie pisnął, nie zaprotestował. Odniosłem wrażenie, że to jego codzienność. Nie mogłem stać bezczynnie.
- Pani Samson, proszę przestać. – Podbiegłem do chłopca i wślizgnąłem się między nich, osłaniając go własnym ciałem.
-A ty co, kurwa? Z opieki społecznej? Ten bachor i tak nie ma dokąd pójść.
- Nie jestem z opieki. – Odrzekłem najspokojniej jak mogłem.- Chciałem jedynie zapytać, czy nie ma pani nic przeciwko, żebym zabrał Jacka do wesołego miasteczka dziś wieczorem.
- Nie obchodzi mnie, gdzie go, kurwa zabierasz. – Bełkotała, szukając resztek wina w butelkach rozstawionych po przedpokoju.- Mam w dupie czy w ogóle wrócicie.
Uznałem tą odpowiedź za przyzwolenie i to wyjątkowo dobitne. Wziąłem małego na ręce i zanim przekroczyłem próg meliny pani Samson, butelka przeleciała koło mojej głowy i rozbiła się na przeciwnej ścianie.
- Do widzenia. – Rzuciłem na odchodne, mając nadzieję, że owo „ do widzenia” się nie spełni i nigdy tej kobiety nie zobaczę.
~*~
- Jack, kiedyś powiedziałeś, że chcesz ze mną mieszkać.- Zapytałem, czekając długo na dogodny moment. – Czy nadal chcesz?
- Jasne, tato!- Odparł chłopiec uśmiechając się szeroko.
Siedzieliśmy razem w McDonaldzie i świętowaliśmy dziewiąte urodziny Jacka. Od czasu pamiętnego spotkania z panią Samson, mały praktycznie mieszkał u mnie. Czułem, że tak powinno być, że to ja powinienem się nim opiekować i tylko ja się nadawałem.
-Wiesz, jest na to pewien sposób. Będziesz musiał pójść dzisiaj ze mną do kancelarii, okay?
- Yhy.- Powiedział, odpakowując drugiego cheeseburgera.
Skończyliśmy jeść, założyliśmy kurtki i szybko zadzwoniłem po taksówkę. Po mojej głowie ciągle krążyła myśl, że nie mam już czasu, że jest za późno i z adopcji nic nie wyjdzie. Z drugiej strony, nikt normalny nie pozwoliłby dziecku mieszkać w takich warunkach. Moje szanse były realne. Chwilę później wysiedliśmy z auta i weszliśmy do ciepłego wnętrza mojej kancelarii.
- Jack, poczekaj na mnie chwilę, okay? W drugim pokoju jest komputer, możesz sobie pograć, jak chcesz.
Mały wspiął się po cichu na krzesło, które stało obok mnie i ucałował mój policzek.
- Kocham cię, tatku. - Wyszeptał. – Jesteś najlepszy na świecie.
Przytuliłem go delikatnie i pogładziłem jego przydługie włosy. Wtedy fakt, że będziemy mieszkać razem, że będę jego ojcem wydał mi się taki namacalny.
- Też cię kocham, Jack. A teraz zmykaj. – Powiedziałem odwracając głowę. Nie chciałem, by dostrzegł, że płaczę. – Później pójdziemy do salonu gier, co ty na to?
- Okay!
Wybiegł z mojego biura. Nawet ta czynność wydawała mi się być przepełniona radością. Chyba cieszył się tak jak ja.
Nie spodziewałem się, że szukanie paragrafów na panią Samson zajmie mi dużo czasu. W pół godziny skończyłem i poszedłem do pokoju, w którym bawił się Jack.
- Puk, puk. Wyłączamy komputer i zbieramy się.
- Tato, chodź.
Podniósł się szybko z fotela, chwycił mnie za rękaw i palcem pokazywał mi coś na monitorze.
- Piknik lotniczy? Pokaz lotników, możliwość lotu pod opieką instruktora. Chciałbyś pójść?-
Potakiwał zapalczywie.- Dobra, zobaczmy, kiedy cały ten piknik się odbywa. Sobota, dwudziestego trzeciego, czyli jutro. No, w takim razie trzeba będzie rano wstać, i dzisiaj pójść wcześnie spać, nie?
- To jedźmy już do domu.- Mały szarpał mnie za rękaw koszuli.- Nie do salonu gier, tylko do domu!
- Dobrze, dobrze. Już dzwonię po taxi.
Byłem taki szczęśliwy, kiedy powiedział o moim mieszkaniu, jako o domu. Jedźmy do domu. Jedźmy do miejsca, gdzie mieszkam, ale ty czujesz się w nim bezpiecznie.
~*~
- Tato, kupisz mi watę cukrową? Albo hot- doga!
Trzymałem Jacka za rękę, w obawie, że się gdzieś zapodzieje. Krążyliśmy między stoiskami, jedliśmy słodycze. Robiliśmy wszystko to, co ojciec z synem może robić na pikniku lotniczym. Ostatnia przeszkoda, która nas dzieliła, miała zostać usunięta za dwa tygodnie. Termin rozprawy wypadał w dniu moich urodzin i wtedy miałem otrzymać najlepszy, utęskniony prezent. Papier potwierdzający, że ja jestem opiekunem Jacka, że może mówić do mnie
„ tato”.
- Hej, młody, nie chcesz zobaczyć tego symulatora lotu?- Zapytałem.
- Symu- co?
- Symulatora, takiego sprzętu, dzięki któremu będziesz mógł poczuć się jak pilot Boeinga.
- Tak! Ale chodź ze mną. – Tupnął i nadąsał się.
- Oczywiście, że z tobą pójdę, synku.
Po raz pierwszy powiedziałem do niego „synku”. Patrzyłem, jaką radość sprawia mu cała ta zabawa, odskocznia od codzienności. I samo to patrzenie na jego uśmiech powodowało, że chciałem przyspieszyć czas. Wyobrażałem sobie koniec rozprawy, nas wsiadających razem do taksówki, jadących do domu, który był naszym domem. Nie moim, tylko naszym.
Wychodząc z symulatora, Jack zobaczył wielki sterowiec z reklamą szkoły lotniczej i informacją o lotach z instruktorem odbywających się na tym pikniku. Rozejrzeliśmy się dookoła i namierzyliśmy obszar, gdzie startowały i lądowały małe awionetki. Mały chwycił mnie za rękę i zaciągnął pod barierki.
- Tato, ja też chcę!- Powtarzał, skubiąc guziki mojego płaszcza.- Też chcę! Też chcę! Też chcę!
Nie wiedziałem, dlaczego byłem niepewny. Coś podpowiadało mi, że raczej nie powinienem się zgodzić.
- Tatooo… Proooszę!
- Ale tylko jeden lot. I to awionetką, nie żadnym odrzutowcem, zrozumiano.
- Tak jest, panie pilocie!- Zasalutował, nieco niezdarnie i uśmiechnął się. Wtedy zauważyłem, że nie ma mlecznej jedynki.
- Chyba nie ja tu jestem pilotem.- Roześmiałem się i poczochrałem mu włosy. – No, chodź. Staniemy w kolejce.
Kolejka poruszała się wyjątkowo leniwie, miałem więc dużo czasu na myślenie. Ułożyłem całą listę argumentów, jakich mogę użyć przeciwko pani Samson, zaplanowałem jak spędzimy pierwszy wspólny weekend po rozprawie. A Jack czekał cierpliwie i przyglądał się ludziom, którzy już odbyli swój lot.
- Dzień dobry, witamy na szesnastym pikniku lotniczym. Proszę pokazać dowód tożsamości.-
- Wzdrygnąłem się, kiedy ktoś brutalnie przywrócił mi kontakt z rzeczywistością. – Dziękuję. Proszę tutaj, do maszyny numer trzy.
Dzięki Bogu awionetka była akurat wolna.
- Tatku, nie polecisz ze mną? – Jack patrzył na mnie z nieukrywanym zawiedzeniem.
- Nie, ja tu na ciebie poczekam. – Odparłem. – A teraz leć, panie pilocie.
Przyszedł instruktor z całym ekwipunkiem. Krótkie szkolenie, jak się zachowywać na pokładzie i mały leci. Patrzyłem, jak się uśmiechał, cały w skowronkach. Byłem szczęśliwy, że mogę być świadkiem takiej radości. Pomachałem mu na pożegnanie. Samolot wykołował i wzbił się powoli w powietrze. Podlatywał coraz wyżej, robił się mniejszy i zniknął. Widziałem go tylko wtedy, gdy przebijał się przez chmury. Podeszła do mnie jakaś kobieta, słodkim głosem zaproponowała, żebym skorzystał z jakiejś zniżki na męskie perfumy czy inne badziewie.
- Dziękuję, ale nie jestem zainteresowany. – Powiedziałem i odwróciłem się na moment w jej stronę.
- O Boże. – Wyszeptała i zakryła dłonią usta. Spojrzała w niebo.
Usłyszałem krzyk. Tłum ludzi zgromadził się na placu startowym samolotów. Wszyscy patrzyli w górę w zupełniej ciszy.
- Przepraszam, co się stało? – Zapytałem starszego mężczyznę stojącego najbliżej mnie.
- Wypadek. Któraś z awionetek była niesprawna. – Odpowiedział cicho.
- Wiadomo która? Jaki numer? – Złapałem go za ramiona i mocno nim potrząsnąłem. – Błagam, niech mi pan powie!
- Trójka.
Jack.
Rozejrzałem się nerwowo po niebie.
- Boże, coś spada! – Usłyszałem.
Nieduży punkcik rósł, zbliżał się coraz szybciej do ziemi. Huk. Płomień wystrzelił w niebo. Cisza.
Stałem sam wśród niczego nieświadomych ludzi. Kolejna anonimowa, nic nieznacząca ofiara. Kawałek mojego serca.
Wolno ruszyłem w kierunku zgliszczy maszyny.
- Proszę się odsunąć i nie utrudniać nam działań. – Wszystkie dźwięki docierały do mnie przez jakąś membranę. Stłumione. Nierealne. Odległe.
- Jack… - Wyszeptałem.
Patrzyłem, jak wyciągają ciała. Jedno małe, drugie większe. Spopielone, milczące, nieruchome. Martwe.
~*~
Nie było pogrzebu. Postawiono marny krzyż na miejscu wypadku i zapomniano. Poszedłem do niego po pracy.
- Jak się masz, Jack?
Dobrze, tatku. Spotkałem mamusię i pana Burrowa.
- Nie mów tak o swoim tacie, młody. – Pogroziłem mu palcem.
Ale to ty jesteś moim prawdziwym tatą.
- Mały głuptasie. – Zaśmiałem się i zapaliłem papierosa. Nigdy wcześniej tego nie robiłem.
Wszystko ucichło. Zostałem tylko ja i duszący dym. – Żegnaj, synku.
Wstałem, otrzepałem spodnie z ziemi i odwróciłem się tyłem do krzyża.
Tęsknię za tobą, tatusiu.
- Ja za tobą też.
Spojrzałem w ciemnogranatowe niebo i wyciągnąłem przed siebie rękę. Spadła na nią kropla deszczu.
~*~
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz